Wiosna idzie a sił i powodów do radości jakby coraz mniej…
Warszawka tak mnie zmęczyła, że nawet mi się pisać nie chce.
Szczytem szczytów była niedziela – podróż półtorej godziny w jedną stronę tylko po to, żeby popierdzieleniec jeden popitulił ze 40-ci minut (i to dokładnie to samo co dwa tygodnie temu! A ja i tak nie wiem na czym ma polegać zaliczenie u niego!) i łaskawie zwolnił nas do domów…, a potem tylko nadprogramowe, godzinne oczekiwanie na pociąg i półtorej z powrotem. Załama.
I chyba z tego zmęczenia jakieś takie zniechęcenie mnie dopadło… i chociaż obiecałam sobie pisać przynajmniej stronę dziennie – nic z tego! Nie powstało ani jedno zdanie w mojej pracy.
A tu połowa marca!!
@ - punktualnie jak w zegarku! Szreku nie jedzie w końcu na szkolenie – a to był główny powód tego, że nie chciałam się szprycować większymi dawkami clo. Nie ma jednak tego złego …
Gdyby nie to, że miał jechać, nie poszłabym do ginki na sprawdzian i rozmowę tylko naszprycowałabym się i nie wiadomo co by było.
No a teraz nie wiem czy brać clo teraz, od razu tą małą dawkę i robić cykl obserwowany czy najpierw sprawdzić wrogość … Nie wiem.
Nie mam siły nad tym myśleć, może jutro się zastanowię.
Kolejna rata kredytu właśnie zeszła – powiem tylko dwa słowa (pardon!)
O KURWA!!!
Jak tak dalej będzie rosnąć w tym tempie, to moja pensja wkrótce wystarczy akurat na ratę! Tfuj-tfuj! Nie daj boże!!
Z tych wszystkich mętów i nastrojowych dołów żrę jak nakręcona i to wszystko, co nie jest szybsze ode mnie! Na wszelki wypadek nie wchodzę na wagę, bo po co?! Zaliczyć kolejnego doła?
I tym optymistycznym akcentem – adieu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz