27 kwi 2010

Otrzęsiny!!

Porwało mnie życie. Wessało bez reszty.
Zwłaszcza OBOWIĄZKI mnie porwały/zassały…
Podobno pierwsze trzy miesiące życia dziecka to otrzęsiny dla rodziców.
To wprowadzenie ich w całkiem nowy, obcy świat. Prawdziwa szkoła życia.
Trudny EGZAMIN!
Bo, że pojawienie się dziecka w rodzinie to totalna rewolucja – nikt nie ma chyba wątpliwości. Wiedziałam, że nasze życie się zmieni, że początki będą ciężkie, ale nie spodziewałam się, że aż tak dostanę po dupsku...

Ale na dobry początek – mój „słodki ciężar” waży już 4700 i ma ok. 54 cm. Czyli Szymon Malutki już nie jest taki malutki! Jestem w szoku, że tak szybko nadrobił i nabrał ciałka! Jest teraz co dźwigać, oj jest!
Przeżyliśmy też szczepionkę, jedną z wielu jakie nas czekają. I kilkugodzinny, wieczorny krzyk, który ewidentnie był jej efektem. Chodzimy na spacery. I walczymy z humorkami. Niestety, Ogrzyk ma po mnie skłonność do wybuchów złości i niecierpliwość. No, masakra jakaś.
Ale generalnie i ogólnie jest lepiej. Ogrzyk jest silny i zdrowy, no, gardło ma na pewno zdrowe! Jest też bardzo wymagający i absorbujący, ale to pewnie każde dziecko tak ma. A ja ciągle się wdrażam i uczę jak być lepszą mamą, jak szybciej i sprawniej zajmować się synkiem. I wszelkie niedostatki wiedzy i umiejętności rekompensuję synkowi moją pilnością, pracowitością i miłością. Mam nadzieję, że jestem w miarę skuteczna.

A jak było?
Ostatnie tygodnie, po powrocie Szreka do pracy, były dla mnie bardzo ciężkie. Prawdziwy obóz kondycyjny i szkoła przetrwania…
Zabierałam się do pisania tutaj z pierdylion razy i za każdym razem coś mi przeszkadzało. A to nastrój nie ten, zmęczenie zwalało z nóg, a to weny brak, a najczęściej Ogrzyk dopominał się o uwagę, chwila mijała i nastawał kolejny, pełen zajęć dzień. Kiedy Ogrzyk zasypiał w ciągu dnia, miałam chwilkę na podjęcie decyzji w stylu – zjeść, wyprasować, ogarnąć mieszkanie, a może malutka drzemseszyn? I na ogół kończyło się tym, że albo się zawieszałam i przechodziłam w stand-by, albo rzucałam się w mieszkanie i starałam się zrobić pięć czynności na raz. A potem krzyk Małego odciągał mnie od miotania się między pokojami, kuchnią i łazienką, a Szreku wracał z pracy i zastawał mniej więcej taki obrazek: odkurzacz na środku korytarza (bo miałam odkurzyć), w kuchni totalna rozpierducha (bo właśnie zaczęłam sprzątać i tak jakoś się większy bałagan zrobił), w pokoju fotel zawalony stertą ciuchów naszykowanych do prasowania, w pralce czekało na rozwieszenie pranie, a kota witała swojego pańcia miaucząc przeraźliwie, że niby taka biedna i głodna … (to sssuka!). A ja zrypana, zasapana i wk… zdenerwowana na siebie i cały świat …Bo nic nie zrobiłam, bo Ogrzyk wymagał tyle mojej uwagi, bo taka mało zaradna i sprawna jestem…
Tak było. Ale się zmieniło.
Odpuściłam, kiedy zaczęłam padać na twarz. Bo chyba nie o to chodzi, żeby się zajeździć starając się ze wszystkim zdążyć i być perfekcyjna. Bo nie jest najważniejsze, żeby mieszkanie było na błysk, a na mężusia czekał obiadek z dwóch dań. Dla mnie najważniejsze jest, żebym była przytomna kiedy zajmuję się Ogrzykiem, żebym miała dla Niego morze cierpliwości i w miarę szybko odgadywała i zaspokajała Jego potrzeby, żebym sfrustrowana nie warczała o pierdoły na Szreka, miała siły wstać rano po kolejnej słabo przespanej nocy… i nie rozszarpała koty, która psoci z zazdrości jak szalona! (mam na końcu języka mocniejsze słowo!)
Bo na początku pogubiłam się – mea culpa.
A wszystko zaczęło się od wyobrażeń i głowy naładowanej dobrymi radami doświadczonych koleżanek oraz wiedzą z książek.
Od słodko-pierdzącej wizji, przekolorowanego mitu Matki Polki. Od błędnego przekonania, że w życiu jest jak w reklamie – spokojne, różowiutkie, radosne niemowlaki, zadowolone i zrelaksowane mamuśki – piękne i zadbane…
Wyobrażenie starło się z rzeczywistością.
To było brutalne starcie, a potem twarde lądowanie na dupie.
W teorii byłam niezła. Teoria, pfff, też!! Mogę mieć pretensje tylko do siebie – stara i głupia! Wiedziałam, że moje życie się zmieni, że będzie ciężko, ale nie przewidziałam, że te pierwsze tygodnie będą aż tak trudne. Brak kondycji (niestety!), chroniczne niewyspanie i przemęczenie, frustracja, dezorganizacja i totalny chaos to jedno, ale nie byłam chyba gotowa na taki trud psychiczny. Tak, tak! Ostry zapitol od rana do … rana, a mój Mały Rozdarciuch tylko krzyczał, spał, jadł, krzyczał, spał, krzyczał, produkował kupę, krzyczał, jadł i spał… I krzyczał. Bez możliwości kontaktu, komunikacji innej niż krzyk i płacz, bez satysfakcji, bez potwierdzenia i pewności czy to co robię, robię dobrze…
No cóż, jak rozdawali karnety na bycie Matką Polką musiałam stać w innej kolejce.
A z instynktem macierzyńskim też przesadzają – widocznie nie każda kobieta go ma. Ja muszę się wszystkiego uczyć. To jest żmudna nauka. A świadomość, że to mój syn, że wszystko co robię teraz, będzie miało wpływ na Jego rozwój, na nasze stosunki i Jego stosunki z otoczeniem, na Jego życie – paraliżuje. Taka odpowiedzialność za tego malutkiego człowieczka! I taki średnio sprawny i zaradny rodzic jak ja!
Ale jest już lepiej. Mam nadzieję! Uczę się bycia matką. Jestem bardzo pilną uczennicą.
A pociechą i nagrodą dla mnie jest fakt coraz lepszej komunikacji z Ogrzykiem, coraz lepsze/sprawniejsze rozpoznawanie/zaspokajanie Jego potrzeb i … pierwsze, nieliczne, ale już świadome uśmiechy!! Tak!!!
To wspaniała nagroda za cały ten trudny okres. Wierzę, że kryzys (przynajmniej ten) już za mną, że teraz będzie już naprawdę coraz lepiej.

A teraz idę podszykować mleko dla Ogrzyka. Zaczyna się przeciągać i wiercić, czyli niedługo obudzi się głodny jak … Ogr! ;-))