25 gru 2010

W ten świąteczny czas


ZDROWYCH i spokojnych Świąt
spędzonych w przyjemnej i rodzinnej atmosferze
życzę wszystkim!!
Sobie także!

22 gru 2010

Sobotni wieczór

Moje urodziny
Siedzieliśmy ze Szrekiem przy winku, rozmawialiśmy o tym i owym.
Potem on musiał coś sprawdzić do pracy, to i ja odpaliłam laktopa.
Zaczęłam pisać.
Moja notka miała wyglądać tak:

„Co mam
Oprócz urodzin dzisiaj?
Mam skończone 40 lat, sporą nawagę i totalnie zryty beret!
Mam cudnego, kochanego, wspaniałego, mądrego SYNA! Mały wielki CUD, w który nawet dzisiaj trudno mi uwierzyć.
Mam fajnego męża, który jednak czasem wnerwia mnie tak, że … ! No, wnerwia mnie! I na dziś wystarczy
Mam super Brata-Zrytego-Bereta!
Zwariowaną kocią wariatę, która wzbogaca i urozmaica nam życie”…

Chciałam jeszcze coś napisać, ale Ogrzyk obudził się z płaczem.
Nie było to nic nadzwyczajnego – od pewnego czasu budził się kilkakrotnie w nocy z płaczem lub jękami, rzucał się przez sen, był niespokojny… ząbkowanie! :-/
Ale od dwóch/trzech tygodni obserwowałam go z rosnącym niepokojem i czekałam na jakieś przesilenie, na kryzys… To ciągłe furkotanie (w pleckach? gardle?), odkasływanie – za długo to trwało.
A więc Mały obudził się z płaczem, po chwili snu sytuacja powtórzyła się. Poszłam się położyć, a przy okazji mieć na niego oko. Nie spałam. Gdzieś tak po północy obudził nas krzyk i dziwne bulgotanie. Ogrzyk dławił się katarem. Był przerażony nie mniej niż my! Decyzja była prosta – rano wzywam lekarza.
Pani doktor osłuchała, opukała, zajrzała do gardła, uszu i stwierdziła zapalenie oskrzeli! A we mnie się wszystko zapadło! Spodziewałam się czegoś poważnego, bo to już tyle trwało, a do tego przez ostatnie dwa dni stan Misia się wyraźnie pogorszył – był mega marudny, miał gorszy apetyt i w ogóle widać było, że mu źle.
Oczywiście antybiotyk – tym razem, przerażona i gnębiona wyrzutami sumienia, nie dyskutowałam.
Zdenerwowała się kiedy powiedziałam, że osłuchiwało go kilku lekarzy (o profesorze, który badał go ze dwa dni wcześniej nie wspomniałam!) i NIC nie słyszało, wszystko było w porządku! Nastraszyła nas jeszcze między-miąższowym zapaleniem płuc, kazała zrobić rtg klatki piersiowej, szarpnęła kasę większą niż profesor i sobie poszła.
Resztę dnia przeryczałam, a Szreku chodził koło mnie i sarkał, żebym przestała, bo straszę Misia. A poza tym bacznie obserwowałam Małego, walczyliśmy z nim, żeby ściągnąć mu katar, kombinowaliśmy jak tu podać leki, żeby łyknął i nie wypluł, z bólem wsłuchiwaliśmy się w jego marudzenie, że o rozpaczliwych i rozdzierających – „Mmaaamaa! Maaamaa!” – nie wspomnę. Jednym słowem masakra!
Kolejne dwa dni upłynęły na podawaniu leków, walce z katarem i oczywiście na bacznej obserwacji Misia. Pojawiła się częsta i rzadka kupa – efekt leków. Chyba nawet czasem coś Misia pobolewało (brzuszek?) bo zaczynał płakać bez powodu i bardzo żałośnie. Ciężkie to były dni.
Miałam wyznaczoną na jutro wizytę kontrolną u mojego pediatry – tak, skuliłam uszy po sobie i zdecydowałam iść znowu do niej, niech obejrzy, posłucha… W końcu prawie dwa miesiące temu przepisała antybiotyk i może już dawno Misio byłby zdrowy!
Ale dzisiaj nastąpiło kolejne przesilenie... :-((
Widać było, że jest mu gorzej – zasapany, nosek całkiem zapchany (pomimo częstego czyszczenia), marud wielki, rozgrzany i spocony jakiś, ale pić nie chciał, a do tego w ciągu godziny zrobił trzy bardzo rzadkie kupale! Wpadłam w panikę.
Zadzwoniłam do poradni-kazali przyjechać.
Taxi, walka przy ubieraniu Małego (byłam mokruteńka-jak zwykle!), targanie super ciężkiego i niewygodnego fotelika (z ciężką i marudzącą zawartością), brnięcie po zapadającym się śniegu i wreszcie – jesteśmy!
Po badaniu doktorka zmieniła antybiotyk (bo nie pomaga, a mija 3-cia doba i do tego biegunka!), odstawiła ohydny syrop pulneo (Szymuś odetchnął z ulgą!), wypytała o biegunkę, wymioty, apetyt itepe. Okazało się, że nie jest tak źle jak myślałam (uff!!), a po chwili Misio już gadał coś do niej po swojemu, zrzucał karty innych pacjentów z biurka i w ogóle rozrabiał i prezentował się jako okaz zdrowia! ;-))

Myślę, że ostatni tydzień kosztował mnie (emocjonalnie) kilka lat życia! (Muszę więc o siebie zadbać, zmienić dietę i robić codziennie 25 brzuszków więcej… hahaha! Taki głupi żarcik!)

Czego nauczyła mnie ta historia (która się jeszcze nie zakończyła hepi-endem!)?
- że trzeba zaufać JEDNEMU lekarzowi (chociaż dzisiaj o to trudno) i się go trzymać
- żeby nie ufać za bardzo i w ciemno wielkim profesorom – oni również mogą coś przeoczyć i zlekceważyć
- że, choć wydaję się sobie twarda – jestem takie mietkie, ciepłe kluchy! A w sytuacji kryzysowej tracę panowanie nad sobą i wpadam w panikę!
- że, choć jestem słaba i nie mogę dźwigać – jeśli sprawa dotyczy mojego Ogrzyka następuje we mnie absolutnie totalna mobilizacja i wstępują we mnie siły, o których do tej pory nie miałam pojęcia
- że jednak nie lubię grudnia, choć to mój miesiąc
- że może za stara jestem na to wszystko?

9 gru 2010

Kryzys

... mnie dopadł.
Nie tylko twórczy... Cóż, bywa.
Głowa pełna słów, pisać się chce, bo jest o kim/czym (!), a kiedy wieczorem siadam do laktopa - duupa blada!
Jakie to żałosne! Dawniej pisałam o każdej pierdole jaka mi zaświtała w głowie. Bo miałam więcej czasu i duużo więcej siły!!
Teraz NARESZCIE mam o czym pisać, a tu organizm mówi: "Ni ch...! Idę spać!"
A potem ... a potem jest już za późno, żeby wracać tak daleko wstecz, żeby opisywać co było. Bo tyle NOWEGO i ważniejszego już czeka w kolejce.

Już grudzień.
Mój miesiąc. Najtrudniejszy miesiąc w roku.
Może za chwilę wrócę i popiszę.
Chciałabym!

:-))


pees: Miś w porządku! Ciągle kaszle (!!) ale nie wygląda na chorego i nie ma innych objawów, więc pocieszam się, że nie jest chory.
I na koniec - Szymonek jest cudny, wspaniały, kochany, marudny, żywy jak srebro, wymagający i coraz bardziej ... coraz bardziej przypomina i wygląda jak Mały Chłopaczek! Mój fantastyczny SYNEK!

26 lis 2010

Egzorcyzmy

Tyle czasu minęło (znowu!), a ja nie mam siły pisać. Jedna notka miesięcznie! Pfff.
Aż szkoda, bo tyle się dzieje!
Teraz jednak pora ścisnąć pośladki (nie ma, że boli!) i zapisać coś wreszcie ku pamięci! Póki to ma jeszcze jakiś sens.

Egzorcyzmy Szymonka odbyły się 14 listopada w pobliskim kościele. Trochę nas to kosztowało chodzenia, negocjacji i wysłuchanych wykładów, ale to w tej chwili nie ma znaczenia.
Warto było!

Bałam się bardzo, jak Młody poradzi sobie z tak długą mszą, a raczej z nudą i unieruchomieniem – znając jego charakterek i temperament. Ale strachy na lachy, a ja ciągle NIE DOCENIAM mojego Ogrzyka! Ceremonia była ładna, wzruszająca (dla nas rodziców… no, doobra! – zwłaszcza ja wzruszałam się co trochę jak stary siennik), pogoda CUDNA (po całotygodniowych ulewach i generalnie bryndzy!), a Ogrzyk spisał się wspaniale (wszystko go interesowało – od otoczenia aż po dość obfite „zlanie” główki podczas chrztu) . Mogliśmy być z niego dumni. Tym bardziej, że na samym początku mszy, pewne miny, skupienie i stękanie, jednoznacznie dały nam do zrozumienia, co nasz Misio właśnie produkuje.
Po mszy przeszliśmy spacerkiem do restauracji. Było ciepło i słonecznie. Cudnie! Zupełnie jakby to była połowa września, a nie listopad. Goście dopisali wszyscy, nawet teściowa z muchami w nosie.
W restauracji zamieszanie i chaos wybuchły ze zdwojoną siłą.
Każdy, dosłownie KAŻDY, chciał Ogrzyka brać „na rączki”, każdy go dotykał, chciał z nim zdjęcie, głaskał, dawał dobre rady i tego typu pierdy. Ale, o dziwo, to ja gorzej znosiłam to zamieszanie! Szymek był spokojny, wyluzowany i chyba zadowolony. Oczywiście do czasu, gdy ktoś nie chciał go ode mnie zabierać. Wtedy ostrzegawcza podkówka, a potem ryk.
Nie będę opisywać wszystkiego, bo to nie ma sensu. Przyjęcie się udało, mój Brat-Zryty-Beret jak zwykle stanął na wysokości zadania, zabawiał starszych (specjalnie usiadł z dziadkami, szczególnie na linii teściowa-teściu), pilnował kelnerów (na szczęście nie miał z nimi za dużo roboty) i w ogóle… Ja do tego głowy nie miałam! Chrzestny jak marzenie! Chrzestna (też wybrana nie przez przypadek!) chociaż nie uznana w dokumentach kościelnych, była dla nas wsparciem i nie wyobrażam sobie nikogo innego na jej miejscu. Noł łej! W końcu to ona (chociaż „tylko” koleżanka) przyszła do nas na drugi dzień po przyjeździe ze szpitala, sprezentowała niezbędne kosmetyki i dała kilka bezcennych rad. No, i była gotowa do pomocy na każdy mój telefon. Takich rzeczy się nie zapomina!
O drobnych zgrzytach nie będę pisać. Nie ma to sensu i szkoda mojej pozytywnej energii (na wyczerpaniu).
Z jednego jestem absolutnie zadowolona – z tego, że poczęstunek odbył się w restauracji! Nie wyobrażam sobie stopnia mojego zmęczenia gdyby imprezka odbyła się u nas w domu!
Masakra jakaś!
Pomijam „drobnostki” typu obsługa gości czy ciasnotę, że o wariujących/biegających/krzyczących dzieciach znajomych nie wspomnę! Ale opieka nad Ogrzykiem i zaspokajanie jego potrzeb to też dla mnie ważniejsza sprawa tego dnia. Nie wyobrażam sobie jakby to było, gdybym musiała biegać koło stołu, a mojego Misia przekazać innym… albo, co gorsze, opiekować się z doskoku także nim. Z całą pewnością wszyscy byliby niezadowoleni. Ze mną na czele!
Udało się! Mamy to za sobą. :-))

Idę paść na twarz!


W następnych odcinkach:
- Ogrzyk ciągle kaszle!
- osiągnięcia i umiejętności Ogrzyka
- Zmęczona Fjona pada na ry…na twarz jak nigdy wcześniej
- zdziwnienia!
- interesujące relacje Kota - Ogrzyk!
- a Ogrzyk zaraz kończy 9 miesięcy!!

29 paź 2010

Mały Ogrzyk był chory i leżał w łóżeczku ...

Dzwoniłam, pytałam, marudziłam, się zestresowałam... i czekamy.
Nadal...
wciąż...
Obserwujemy bez wspomagaczy. Na razie.
Mój strach rośnie, ale ja raczej panikara jestem więc...
A profesor w stylu Szreka - spookooojniee, luzik, poczekamy, poobserwujemy, nic się złego nie dzieje więc bez paniki!
Tak tylko facet potrafi!!!!!
No, to poobserwujemy jutro.
Dzisiaj po porannej sraczce umysłowej i totalnej panice (że o wyrzutach sumienia nie wspomnę!!), Ogrzyk miał się chyba nieźle. Zmienne nastroje Małego były skrajne, ale nie było masakry.
Dostałam w kość, nie powiem, ale to jest wliczone w status mamy.
Zaczynam się przyzwyczajać.

Proszę o kciuki za mojego małego Ogrzyka. Za Jego zdrowie!
Dziękuję! :-))




O zmierzaniu do celu i wielkiej niepewności.

Naprzód!
Szymuś jest coraz bardziej aktywny i coraz lepiej radzi sobie z przemieszczaniem. Strach go zostawić na chwilkę na wersalce (nawet otoczonego murem z jaśków i zwiniętych kołder), a zostawiony na podłodze bezbłędnie wie gdzie się „udać” lub czym się zabawić, żeby mi reszta posiwiałych włosów stanęła dęba … nie tylko na głowie. Dlatego gdy muszę coś zrobić lub wyjść z pokoju – Mały „idzie” ze mną w wózku lub foteliku.
Zauważyłam, że lubi wyzwania i przemieszczanie się do zabawki znajdującej się najdalej. Stękania (że o innych dźwiękach nie wspomnę) jest przy tym sporo, ale jest uparty i wytrwały, co mu się przyda w życiu! Ostatnio bawił się z tatą na podłodze. W pewnym momencie wziął na cel zabawkę znajdującą się na samym końcu maty. I zaczęło się do niej zmierzanie! Najpierw czołganie przez pełzanie, akcentowane okrzykami i stękaniem, ale w końcu, nasza genetycznie wrodzona niecierpliwość wzięła górę i …żeby było szybciej, Szymek podkulił kolana, podniósł dupkę i wykonał coś między rzutem a skokiem... na główkę. No, prawie raczkował! Prawie, bo choć udało mu się przemieścić do przodu, wyglądało tak, jakby nóżki dynamicznie pracowały, ale rączki nie nadążały i stąd zajęcze skoki zakończone lądowaniem na nosku.
Poza tym wreszcie przebił się jeden ząbek, a drugi czeka i jest tuż tuż. No, i Ogrzyk staje się coraz bardziej towarzyski. Ostatnio zaczepia obce dzieci (głównie dziewczynki – z czego Szreku jest szczególnie dumny. Też! Pfff)

Pan kotek był chory…
bo każda moja radość musi być doprawiona ziarenkiem (lub całym workiem ziaren) goryczy, strachu czy niepewności. Tak jest i tym razem. Tyle cudnych osiągnięć Małego, a tu, dwa dni temu się jakiś syf przyplątał! Albo (co równie prawdopodobne) przeszło ode mnie! Ząbkowanie obniża odporność i stało się! Kaszel, większa wydzielina w nosie, coś tam mu rzęzi, a odkasływanie idzie mu kiepsko. Temperatura podwyższona (nie cały czas) w granicach 37-37,5 więc żadna panika. Traf chciał, że akurat była kontrola u pediatry. Powiedziałam o kaszlu, osłuchała Małego i stwierdziła zaleganie wydzieliny w oskrzelach. Antybiotyk (Zinnat) i syrop Pulneo natychmiast, bo u takich maluchów to zaraz zapalenie płuc! Spanikowana wróciłam do domu, oczywiście wyguglowałam leki i poczytałam trochę. Szczęka mi opadła, bo na 10 osób, które się wypowiadały na temat antybiotyku tylko jedna stwierdziła, że trochę pomogło. Reszta pisała o wymiotach maluszków, zmianach skórnych i generalnie odnosiło się wrażenie, że więcej było szkody niż pożytku. Podobnie z syropem. Szybka decyzja – konsultacja z innym pediatrą. Ten drugi obejrzał i osłuchał Szymka, po czym stwierdził, że nic w oskrzelach nie słyszy i żeby na razie poczekać z lekami. Dwóch lekarzy i dwie skrajne diagnozy! Trochę uspokojona wróciłam do domu, ale ciągle bacznie obserwowałam Małego. I dzisiaj rano – panika! Na dzień dobry u Ogrzyka aż „grało” przy każdym oddechu. Próby kaszlu wychodziły słabo, chociaż raz na jakiś czas udawało mu się porządniej zakaszleć i trochę przechodziło. Ale katar pojawił się już konkretny, niestety. Nie jest jeszcze zmieniony ale słychać jak mu bulgocze w nosku. A Ogrzyk średnio chce współpracować jeśli chodzi o wyciąganie „zaległości”. No i dopadły mnie masakryczne wątpliwości, czy dobrze zrobiłam nie podając tego paskudnego antybiotyku? Zadzwonię dziś wieczorem do tego drugiego pediatry, zapytam co dalej. Jestem przeciwna szprycowaniu takich maluchów „z grubej rury”, ale jeśli jednak jest taka konieczność? A jeśli okaże się, że jednak konieczny będzie antybiotyk, nie wybaczę sobie zwłoki i robienia po swojemu, bo „mnie się zdaje…” Żeby tylko nie okazało się, że chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle! :-((
Idę się jeszcze ponakręcać i podenerwować obserwując bacznie mojego Ogrzyka.
I z napięciem będę czekać do wieczora, żeby zadzwonić i wypytać co i jak.

21 paź 2010

O teściowej słów kilka

Sama nie wiem po co?
Czyli pitolenie/marudzenie zamiast pisanie o moim Ogrzyku-Cudownym-Absolutnie!

I.
Walka o chrzest Ogrzyka. Z kościelną biurokracją (?), niechęcią, albo chęcią wtrącania się w czyjeś życie. To prawdziwa wojna w zasadzie, bo my ze Szrekiem TYLKO po ślubie cywilnym więc, według kościoła, jakby konkubinat… moje ulubione słowo! Ale o samych formalnościach kiedyś tam, nie dzisiaj! Nie mam na to siły! Bitwa połowicznie wygrana (chrzestna przepadła w batalii, bo też „konkubinat” – ale dla nas i tak będzie CHRZESTNĄ!!), rodzina (głównie Szreka) spraszana na przyjęcie, bo tak wypada… I zaczynają się schody! Bez wchodzenia w szczegóły, bo to też kiedyś przy innej okazji, (teściowa i teściu + ich nowi partnerzy to już 4 osoby) napiszę, że zebrało się na początek ok. 20 osób! Oczy przecierałam ze zdumienia, ale inaczej nie chciało być. Szybka kalkulacja ilości osób, miejsca w naszym lokum i wszelkich niedogodności/niespodzianek, moim i Szreka urypaniu przy obsłudze gości i jednoczesnej opiece nad Gwiazdą i głównym Bohaterem dnia, że o kociej wariatce nie wspomnę … Wszystko to skierowało nasze myśli w kierunku urządzenia przyjęcia w restauracji. Koszt może wyższy, ale jaka wygoda i święty spokój… No, ale wracajmy do głównego wątku…
Nasza walka o chrzest, chrzestną, ostre kalkulacje: restauracja czy jednak dom…i w tym wszystkim moja teściowa…
Dzwoni do Szreka i mówi:
Teściowa - Jeśli robicie w domu przyjęcie to nas nie liczcie…
Szrek - Robimy jednak w restauracji
Teściowa - Aa, no to chyba, że tak…
Ja- ???? (totalny i absolutny opad szczęki!)

II.
Telefon od teściowej. Jeden z wielu. Za każdym razem podobny.
T – No czeeść. Kiedy przyjedziesz? (tak, liczba pojedyncza!)
Sz – Nie wiem, a czemu pytasz?
T – Noo, bo trawa do skoszenia jest/piec do wyczyszczenia/pierdylion innych prac fizycznych (niepotrzebne skreślić. Nie, nie skreślić - dodać!)
Dopiero po chwili pada pytanie
T – No, a jak tam Szymek? Zdrowy?

III.
Ostatnia wizyta w „szrekowie” (czytaj: u rodziny Szreka)
Dzień przed naszym przyjazdem teściowa melduje, że ma obustronne zapalenie oskrzeli. Miło z jej strony (że melduje, a nie choruje, przecież!). Wiemy już, że do niej nie pojedziemy, bo po co?
Po odwiedzinach u babci i wujostwa Szreka wracamy do domu.
Wieczorem telefon od teściowej.
T – Czemu mnie nie odwiedziłeś? (znowu liczba pojedyncza)
Sz – No, przecież chora jesteś, tak?
T – No to co?! Czemu mnie nie odwiedziłeś?! - poirytowanym i podniesionym głosem pyta szanowna teściowa
Sz – Nie wiem czy zarażasz czy nie, ale nie będę ryzykował zdrowia Małego. Dlatego Cię nie odwiedziłem.
T – Taak? Nie raczyłeś mnie odwiedzić?! To ja też Cię nie odwiedzę jak będzie chrzest! (ciągle liczba pojedyncza! Jakby to było święto Szreka, a nie Ogrzyka!)

Dodam, że Ogrzyk jest pierwszym i kto wie, czy nie ostatnim wnukiem tej pani…
I jeszcze to, że bardziej ją interesuje i leży na sercu synek jej chrześnicy (a kuzynki Szreka) niż jej osobisty wnuk, Ogrzyk.
I jeszcze tylko – tak, wiem, że jej zachowanie to komunikat dla mnie, ale osobiście mam to w dupie.

A na zakończenie odrobinę radośniej, bo warto!
Bo mój Ogrzyk jest tak cudowny, że zasługuje na więcej, ale dzisiaj o nim tylko kilka słów!
Uwielbiam jego gaworzenie, te dźwięki, które dla mnie brzmią jakby płukał gardło, a dla Szreka to długie, gardłowe, francuskie „r”. Rozśmieszają mnie jego okrzyki i pomruki, stękania i „bleblania”, że o piszczeniu nie wspomnę. Roluje się swobodnie z brzucha na plecy i z powrotem i robi to wszędzie – w łóżeczku, foteliku i wózku też. Próbuje, wsparty na kolanach, podnosić dupkę (tylko jeszcze nie wie po co), obraca się na brzuchu we wszystkich kierunkach, no i rwie się do siedzenia...tylko na razie mu nie wychodzi. Jest humorzasty – równie szybko i łatwo daje się rozśmieszyć, jak wpada w złość (moja kreew!). Zupełnie swobodnie przekłada sobie z ręki do ręki zabawkę, śmiesznie ją ogląda, kontempluje, obraca powtarzając swoje „a …aaa…a-a…” Ma apetyt – wsuwa wszystko co mu podtykam.
No, i jest śliczny – moim skromnym zdaniem. ;-))) Ciągle mnie tyko dziwi skąd on taki cudny, po takich rodzicach? Hi hi

No i fotki.

Już prawie się udało!


Obrót na brzuszek w wózku. Karkołomne ale odrobina (!) uporu i voila (czyli: włala!)



... ciąg dalszy w ogóle nastąpi ;-))

26 wrz 2010

Syntetycznie się nie da …

… tyle się dzieje.
A ja nie mam siły pisać, bo wieczorem padam na twarz.
Ale chociaż o kilku sprawach wspomnę.

Okulista – zaliczony.
Znowu przekonałam się, że kiedy się bardziej denerwuję – wychodzi lepiej.
Jechałam na wizytę lajtowo, no, bo to tylko kontrola przecież. A tu taka niemiła niespodziewajka. Doktorka po raz kolejny, od razu zauważyła znowu za mokre prawe oczko i po krótkich oględzinach zaproponowała sprawdzenie drożności kanału łzowego (jednak!) i ewentualne jego udrożnienie. Widząc moje wahanie, zasugerowała, że lepiej teraz - przy znieczuleniu miejscowym, niż później - pod narkozą. Cóż było robić. Miałam poczekać przed gabinetem. Szreku pobiegł szukać bankomatu, bo nie byliśmy przygotowani na dodatkowy wydatek (i to jaki!). Okulistka uprzedziła, że Mały będzie krzyczał ze strachu i złości, bo będzie zawinięty i unieruchomiony prześcieradłem, ale nic go nie będzie bolało. Jednak usłyszeć takie zapewnienie to co innego, niż usłyszeć wrzask własnego dzidziora przez zamknięte drzwi! Boszsz, no masakra! I nigdy więcej! W sumie dobrze, że okulistka nie chce rodziców przy tych zabiegach. Nie wytrzymałam na korytarzu i poryczałam się, a nie wiem co bym zrobiła patrząc na zabieg.
Cóż, od dzisiaj nazywam się Miętka… Fjona Miętka.
Okazało się, że miał przytkany kanalik i nadal objawy uczuleniowe. Znowu krople… :-((

Usg – czyli jak górnik na przodku
Wybrałam się sama, bo Szreku nie może się kilka razy w miesiącu zwalniać z pracy. Już i tak ma trudną sytuację ze swoim kierownikiem. Pojechałam autem, chociaż nie wiem, czy autobusem z Małym w wózku nie byłoby lepiej/wygodniej dla mnie. Od dźwigania Ogrzyka (w foteliku) do samochodu zrobiło mi się słabo, a to był dopiero początek. Potem była jazda zakorkowanymi ulicami i szukanie miejsca parkingowego jak najbliżej wejścia do przychodni. A potem już „tylko” przygotowanie Ogrzyka do usg, próba utrzymania/uspokojenia go podczas usg i w końcu – największe wyzwanie – ubranie go i przygotowanie do wyjścia na zewnątrz (a tego dnia było wyjątkowo deszczowo i chłodno). Dobrze, że kobieta czekająca pod innym gabinetem powiedziała mi o przewijaku dla maluchów w innej części korytarza, bo inaczej ubieranie Szymka nie dość, że trwałoby znacznie dłużej, to dla mnie byłoby nie tylko wyczynem, ale jeszcze wygibasami na stojąco. Nie mogę się doczekać chwili, kiedy Misio będzie siedział. Takie „drobiazgi”, jak ubieranie, będą wtedy prawdziwymi drobiazgami, a nie wygibasami z użyciem jednej ręki. Kto przeżył – wie o czym mowa. Potem droga powrotna w korkach ze zmęczonym, śpiącym i głodnym Maluszkiem na tylnym siedzeniu! Kto przeżył … Nic to! Ważne, że wyniki dobre! Nie było żadnego stanu zapalnego, wszystkie organy w porządku i się nie stresujemy. Na razie.
Wnioski z tego arcyciekawego i fizycznie wyczerpującego przeżycia?
Po pierwsze – nigdy więcej sama!
Po drugie - wózek zamiast fotelika. Chyba, że gabinet blisko i nie trzeba za daleko nieść Małego w foteliku. Super niewygodna sprawa.
Po trzecie – w drodze powrotnej zainstalować Małego na przednim siedzeniu, bo to i pod ręką i jest kontakt wzrokowy z Małym, można podać grzechotkę, pogadać, no inaczej jest. Zwłaszcza kiedy trzeba odstać swoje w korkach. :-/

Basenik, czyli wychodne Ogrów ;-))
Się wyrwaliśmy ze Szrekiem pewnego wieczoru. Jak harty ze smyczy się zerwaliśmy. Z dzikim chichotem oddaliliśmy się z miejsca zamieszkania we dwoje tylko – pierwszy raz od … nie pamiętam już od jakiego czasu. Ogrzyk, wykąpany, nakarmiony i uśpiony, został pod opieką Wujka-Zrytego-Bereta. A my pojechaliśmy na basen wymoczyć nasze Ogrze cielska.
Byłam ciekawa, jak tam moje umiejętności pływackie (że o wyporności nie wspomnę). Ku mojej radości okazało się, że jeszcze umiem utrzymać się na wodzie, a nawet sobie popływałam. No, dałam prawdziwego, żabkowego czadu! Było super i euforycznie i pewnie powtórzylibyśmy nasze rendez- vous w kolejny piątek, gdyby nie mój osłabiony organizm, który rozgrzany przemiło, został następnie narażony na brutalny kontakt ze świeżym powietrzem, tudzież temperaturą znacznie niższą od tej wewnątrz budynku… Nie dało się inaczej dotrzeć do samochodu, niestety. Jak łatwo się domyśleć, kontakt ów skończył się przeziębieniem. Migdały jak banie, katar zatykający i uniemożliwiający oddychanie i tego typu przyjemności. Obecnie wtłaczam w siebie ogromne ilości różnych specyfików/suplementów diety (tak, leczę się sama), wypijam hektolitry różnych, przeważnie ciepłych, cieczy i pocę się z siłą wodospadu. Ale w zamian wc odwiedzam dwa razy dziennie! Bo reszta wypływa ze mnie skórą. Głównie głowy, szit! Ale się nie poddaję, a motywacja jest bardzo silna. Cel: nie zarazić Ogrzyka!
Idę wtłoczyć/wlać w siebie kolejne kilka szklanek ciepłych, musujących różności typu – wapno, rozpuszczalna polopiryna i witamina C, grzane pyffko z sokiem-prawie-malinowym (niepotrzebne skreślić), zalec w wyrku i czekać na efektywne poty.
Aa! Zapomniałam dodać, że kotecka bardzo przejęła się moim stanem i codziennie wieczorem, kiedy tylko usiądę w fotelu, natentychmiast zalega na moich kolanach (ona! Ten nietykalski dzikus!) i robi mi gorące okłady. A potrafi być naprawdę gorąca!
To tyle na dzisiaj.
Resztę (d)opiszę w swoim (bliżej nieokreślonym) czasie ...

10 wrz 2010

Delikatna sprawa

Byliśmy na konsultacji u chirurga. Jest jednak problem. Pani doktor określiła to jako stulejka niefizjologiczna. Ale i tak kazała czekać i bacznie obserwować. Takim maluszkom nic nie chcą robić w tym temacie – no, chyba, że jest problem z oddawaniem moczu w ogóle. Wtedy ciachanie natychmiast. Ogrzyk na razie puszcza niezłe strumienie i oby mu tak zostało. Mamy tylko sprawdzić czy nie było po drodze jakiegoś stanu zapalnego i czy nie ma zmian w drogach moczowych. W przyszłym tygodniu idziemy na usg i będzie wiadomo czy oki i czekamy, czy konieczna będzie jakaś interwencja już teraz. Bardzo podobała mi się postawa pani doktor. Nic na siłę, bez pośpiechu, czekamy na rozwój sytuacji – chyba, że usg będzie kiepskie. Mamy „ćwiczyć” skórkę, ale delikatnie, aby nie popękała, pilnować, żeby nie było stanów zapalnych, a ewentualny zabieg w przyszłości.
Może nie będzie potrzebny?
Może Ogrzyk sam sobie poradzi przy naszej niewielkiej pomocy?

6 wrz 2010

Drewniana z niepokojem w tle

Piąta rocznica ślubu – drewniana

Wieczór przyjemny, spędzony w domu (oszczędności) z pizzą i winkiem musującym ;-)




Byłoby jeszcze przyjemniej gdyby nie …

Przedpołudniowa wizyta u pediatry rodzinnego i szczepienie na WZW B.
Odbyło się też mierzenie i ważenie Ogrzyka (8200g i 65 cm, chociaż wydaje mi się, że jest dłuższy).
Komentarz pani doktor – „wygląda na to, że będzie niewysokim, atletycznie zbudowanym facecikiem”. Nie pocieszyła mnie, chociaż się spodziewałam. Mama - okrągły knypek, papa – owszem, wyższy, ale też raczej okrągły … pfff! Też coś! Wiadomo - obciążenie genetyczne, szit!
A potem, przekrzykując płacz Szymka po szczepieniu, zahaczyłam o jego siusiora. Pani doktor próbowała mi pokazać jak sobie poradzić z utrzymaniem higieny, ale nie dała rady. :-( Zaleciła pilną konsultację z chirurgiem urologiem. Już zamówiłam wizytę na środę. A więc do środy.
I jakoś wrzesień zapowiada się pod znakiem wizyt lekarskich z Misiem – już dwie za nami, a tu jeszcze urolog, usg bioderek i jeśli uda się dodzwonić – okulista. Ale niech tam! Oby wyniki były dobre.

Na zakończenie mały, pozytywny akcent - dwa słodziaki ;-))
czyli blisko, coraz bliżej ...


2 wrz 2010

PÓŁ ROKU!!

Mój Szymek dzisiaj kończy 6 miesięcy!!!

I właśnie dzisiaj spodobały mu się nowe zlepki liter i tak się cudownie składa, że są to "m" i "a"! ;-))
Od południa słyszałam dzisiaj "aamm, maa, mmm, mamm", no i oczywiście: mamma, maama, mama :-)) wykrzykiwane z różnym natężeniem, różnym tonem, raz głośniej, a raz jeszcze głośniej ;-) Cudownie. Wiem, że to jeszcze nie ta "mama", ale Szreku stwierdził - "no widzisz, a mówiłaś, że najpierw powie tata". Nawet lekarz, u którego dzisiaj byliśmy z Ogrzykiem na kontroli, stwierdził, że ładnie woła mamę, a Szreku usłyszy "tata" jak Mały będzie miał górne zęby. Chociaż ze dwa ;-) Więc biedaczek sobie jeszcze poczeka, bo na razie ząbków nie widać.
A propos wizyty u pediatry - z Małym wszystko w porządku poza dwiema sprawami... Pierwsza to mały kłopot: kiedy trzymamy go na rękach, dziwnie rozkłada ramiona na boki (jakby chciał odlecieć), ale na razie nie martwimy się tym, tylko obserwujemy. Tyle ostatnio dziwnych rzeczy się "nauczył", które mnie niepokoiły, a okazały się nieważne (specyficzny kaszelek, bardzo dziwne dźwięki wydawane buzią, jakby kogoś straszył, w końcu bardzo dziwny sposób wciągania powietrza jak astmatyk) więc może to rozkładanie ramion też mu przejdzie.
Ale druga sprawa może mieć ciąg dalszy, niestety niezbyt miły... Oby nie, ale wygląda na to, że grozi Ogrzykowi stulejka. :-( Jeszcze obserwujemy, a jeśli nic się nie zmieni - będziemy mieć za około 2-3 miesiące konsultację z urologiem. Oby nie była konieczna!!
Poza tym wszystko w najlepszym porządku.
Jutro szczepienie. Będzie porządnie zważony i zmierzony. Ale już dzisiaj usłyszałam, po zważeniu Ogrzyka przez profesora (na wadze dla niemowlaków, na którą ledwie się zmieścił! hihi), że waży akurat! No!
Jutro imieniny Szymona i nasza rocznica :-)

31 sie 2010

O zbliżającej się rocznicy i pół oraz braku asertywności

Za dwie chwile nasza kolejna rocznica ślubu ;-))
A już za chwilkę Ogrzyk kończy pół roku!
Ależ to zleciało!
Rwie się do siedzenia, ciągnie główkę, tylko plecki ma jeszcze słabiutkie/mięciutkie.
Macha się już na brzuszek (wreszcie!). Sposobem i kombinowaniem, łapaniem się za co popadnie i podciąganiem się, ale daje radę! Kosztuje to Malucha sporo wysiłku, stękania, a potem okrzyków, ale najwyraźniej mu się podoba. Niestety zaraz po jedzeniu też i często taka wywrotka kończy się ulaniem. Zwłaszcza, że jak już jest na brzuszku, to się przemieszcza - czołganiem przez pełzanie. :-))
Jest coraz bystrzejszy, coraz więcej „kuma”, a do tego mam wrażenie, że chwyta niektóre żarciki i śmieszne sytuacje, bo rechocze w głos. Zwłaszcza kiedy się wygłupiam i śmiesznie mówię albo śpiewam „operowym” głosem (ciekawe co na to sąsiedzi). Ma też swoje humorki i nastroje i jak mu coś nie pasi, to NIE i już! Ech, skąd ja to znam… ;-)
Misio zwraca coraz częściej uwagę na kotę i vice versa.
Obserwują się.
Na razie kota ma przewagę – Młody jest unieruchomiony. Wodzi tylko za nią oczyma, a kiedy kota przechodzi mu koło głowy – odwraca się za nią całym ciałem i wyciąga rączki. Ostatnio niewiele brakowało, żeby złapał ją za ogon. Dzisiaj kota dostała swojego „małpiego rozumu” akurat, kiedy trzymałam Sajmonka na rękach. Ludożerka rzuciła się na zabawkę, potem przeskoczyła na butelkę po wodzie mineralnej, a potem swoim zwyczajem musiała odreagować i zrobiła sobie przebiegówkę po całym mieszkaniu (metraż może nie jest za wielki, ale zawsze). Kiedy pierwszy raz kota wpadła rozpędzona do pokoju i przebiegła pod naszym fotelem, Szymek drgnął przestraszony i wydał z siebie dźwięk niby śmiechu – tylko dźwięk, bo minę miał przestraszoną.
Ale kiedy kota w drodze powrotnej do małego pokoju zaatakowała butelkę, pokotłowała się z nią i pobiegła, tupiąc i warcząc, przed siebie – Mały roześmiał się w głos. A potem, za każdym razem kiedy kocia wariatka wpadała do pokoju – Mały śmiał się w głos, aż piszczał. Jednym słowem mam wesoło.



I trochę poważniej ... :-/
Asertywność potrzebna od zaraz!
I refleksu odrobinę też by się przydało, bo niemota ze mnie i ofiara straszna!
Może nie jestem jeszcze taka stara i uda się pod tym względem coś w moim życiu zmienić?
Dwie sytuacje bardzo mnie ruszyły i długo męczyły. Zwłaszcza telepała mnie złość na samą siebie, bo nie zareagowałam! A dotyczyło to mojego Szymka więc powinnam!
Przeszło mi i przetrawiłam, ale osad został. Do przemyślenia.
Najkrócej jak potrafię, żeby obyło się bez emocji i przeżywania po raz kolejny.
Na pewnej imprezie u mojej koleżanki było sporo dzieci, zwłaszcza tych najmłodszych. Synkowi koleżanki bardzo często i dużo się ulewa. Ale jakoś noszący go na rękach jego najbliżsi, tego dnia zapominali nosić ze sobą tetrę albo coś innego do wycierania buzi maluszka. Ja noszę pieluchę obowiązkowo na ramieniu, bo Szymek ślini się niemiłosiernie. W pewnym momencie podeszła do mnie mama koleżanki z maluszkiem na ramieniu, a zaraz potem jakaś ich znajoma. Ta druga zauważyła, że małemu się ulało i co zrobiła? Bez pytania zdjęła tetrę z mojego ramienia i wytarła buzię tamtemu dziecku. Ja wiem – „wszystkie dzieci nasze są”, ale bez-kurdę-przesady! A higiena? A gdyby Szymek był chory, albo tamten maluch?
Byłam w takim szoku, że nawet nie zareagowałam, NIC nie powiedziałam, tylko po otrzymaniu z powrotem pieluszki, odwróciłam się na pięcie i jak manekin odeszłam do Szreka. Ratunku!
Po drugie – zachowanie mojej koleżanki! Rozczarowanie i przykrość…
Impreza odbywała się w restauracji więc stoliki, szum, zamieszanie, dużo przechodzących we wszystkich kierunkach osób. Szymek, zmęczony zupełnie nową dla niego sytuacją, zainteresowaniem tylu osób na raz, no i tymi wszystkimi wrażeniami – najpierw marudził, a w końcu zasnął. Byłam dumna, że udało się go uśpić pomimo takiego zamieszania i hałasu. Ustawiliśmy wózek najbliżej naszego stolika, żeby mieć go na oku i żeby jak najmniej przeszkadzał przechodzącym. W pewnej chwili, koleżanka przechodząc do kogoś obok nas, podeszła do wózka ze śpiącym Szymkiem i zaczęła nim lawirować. A, że kółka się zblokowały – wyszło na to, że nieźle zaczęła tym wózkiem tarmosić – jak starym, niepotrzebnym krzesłem! Jakby tam w środku nie było ŚPIĄCEGO DZIECKA! I znowu – zanim zdążyliśmy ze Szrekiem zareagować – już udało jej się przepchnąć wózek dalej. Byliśmy obok! Wystarczyło rzucić hasło, dwa słowa: „przesuńcie wózek” zamiast się z nim szamotać, że o śpiącym w nim dziecku nie wspomnę. Całe jej szczęście, że nie obudziła Ogrzyka, bo nie wiem co bym zrobiła. Zatkało nas tak doszczętnie, że żadne z nas się słowem nie odezwało.
Analizując i przeżywając obie sytuacje, doszłam do smutnego wniosku: nie mam za grosz asertywności. I refleksu. A najgorsze jest to, że tak bardzo staram się być miła i nie zrobić nikomu przykrości, że moje uczucia i osoba mogą być lekceważone. Ale tym razem chodziło o moje dziecko! Bezbronne i całkowicie uzależnione od nas, jego rodziców! Przesadzam? Może i tak, ale nie zamierzam już nigdy NIKOMU pozwalać na takie zachowanie wobec mojego syna. Jak się komuś nie podoba, terudno!
W końcu moją maksymą jest: „każdego dnia mojego życia rośnie lista osób, które mogą mnie pocałować w dupę!”
I od tej pory wysuwam pazury i spuszczam ze smyczy wewnętrzną wiedźmę!
Dość tego!
Bo nie dobrze jest, w dzisiejszym świecie, być za grzecznym, a my ze Szrekiem – ewidentnie jesteśmy.
Grzeczna i miła dla każdego sobie pobyłam. Teraz wracam do normalności.
Znowu będę (chcę być!) pyskatą jędzą, która w obronie swojej pociechy da niejednemu po łapach.
No, i nie udało się bez emocji. Ech! Ale to pewnie dlatego, że to była moja koleżanka, która sama jest matką malutkiego dziecka. Jak ona by się czuła na moim miejscu?
Nieważne zresztą.

Pobudka, wiedźmo!

16 sie 2010

Sceny i scenki

... z życia Ogrów

Nr 1
Leżymy na wersalce. Ogrzyk między nami. My wsparci na łokciach, a Mały – jak zwykle – na wznak. Rozmawiamy, Ogrzyk grzechocze grzechotką (głównie siebie po twarzy), raz na jakiś czas włącza się do naszej rozmowy jakimś okrzykiem lub gadaniem po swojemu. W pewnym momencie wracam do tematu, który zaprząta moją głowę i niepokoi mnie ostatnio bez przerwy. Wracam do niego z uporem maniaka. Tego popołudnia również.
- A co jeśli jednak braknie nam kasy? – pytam szeptem jakbym się bała, że Ogrzyk usłyszy … i zrozumie sens moich słów, albo usłyszy strach w moim głosie.
- Nie braknie – Szreku jak zwykle jest optymistą – Zawsze mogę poszukać pracy w Warszawie.
- No tak, ale wtedy już w ogóle byś Małego nie widział. Raniutko pociąg, a powrót wieczorem …
- Ale jeśli to pozwoli Ci zostać z Małym, to jakoś się przemęczymy. – w ściszonym głosie Szreka słyszę … co? Obawę? Nadzieję? Pocieszenie?
Ogrzyk trzyma pewnie i mocno grzechotkę, przekłada ją sobie z ręki do ręki, coś do niej mówi.
Patrzę na Małego i nagle mówię trochę głośniej i jakoś pewniej:
- Wiesz co, nie ważne! Dla Niego zniosę bardzo wiele! Damy radę, prawda?
A w tej chwili Ogrzyk popatrzył na mnie i tak ślicznie się uśmiechnął, tak od ucha do ucha, swoimi bezzębnymi dziąsłami, że mnie zatkało, a wzruszenie zacisnęło gardło. Zupełnie jakby mówił: „Spoko, mama! Nie rób scen. Damy radę!”

Nr 2
Kika namiętnie łapie muchy, komary i inne takie. Zawsze przybiega z nimi do domu (niestety!) i „bawi się” w korytarzu. Nie będę wdawać się w szczegóły bo są FE!
I chociaż wiem, że koty to drapieżniki wolałabym nie widzieć mojej koty podczas takich zabaw. No, tak mam i już. Ale wracając do głównego wątku. Pewnego razu kota złapała całkiem dużą muchę (blee) i oczywiście wylądowała z nią w korytarzu. Tym razem tak sprytnie ją załatwiła, że mucha mogła biegać ale nie latała. Kota oczywiście „puszczała muchę wolno”, leżała sobie spokojnie i patrzyła jak tamta próbuje oddalić się. Tak więc mucha „sobie biegała” (bleee), kota leżała, a kiedy ta pierwsza oddalała się zanadto – kota „przywoływała ją do porządku”. I to dosłownie. Usłyszałam, że coś tam po swojemu „gada”. Poszłam do korytarza zobaczyć, o co chodzi, a tam kota gadała coś do muchy, po czym pacnęła ją łapką przyciągając bliżej siebie i leżała sobie dalej obserwując poczynania swojej „zabawki”. Ale to nie koniec! Stałam w kuchni, bo akurat szykowałam obiad. Nagle znowu usłyszałam „gadanie” Kiki i poczułam jej łapkę na stopie (a stałam na bosaka przez te upały!). Spojrzałam w dół, a tam (ble fuj i ble!!) muszysko biegało mi między stopami, a Kika ją przeganiała popychając łapką i coś do niej „nadając”! Uciekłam z kuchni wrzeszcząc do Kiki wariatki, że ma mi natentychmiast zabrać to paskudztwo, że jest Fe i fuj i ble! Muchy już nie zobaczyłam i nie interesuje mnie nic więcej.
A kiedy wieczorem opowiadałam całą scenę Szrekowi – stwierdził, że widocznie Kika potrzebuje jakiegoś zwierzaka, w sensie petsa, czyli jakiegoś pupila, którym by się mogła zająć/zaopiekować/pobawić/wychować?! I wyglądał, jakby zupełnie serio zaczął się zastanawiać, co to by miało być – chomik? (odpada!), świnka morska? (jak wyżej!!), a może mały piesek lub kotek? (aaaaa!!! To ja się chyba wyprowadzam!). Zajęłam dość stanowczo stanowisko (i będę się go trzymać), że zaraz Ogrzyk podrośnie na tyle, że będzie pełzał po jej podłogowych rewirach więc będzie miała Kika pole do popisu! Będzie mogła się opiekować, bawić i wychowywać (jeszcze nie wiem kto kogo!), że o pilnowaniu nie wspomnę.

A na deser!
Sposób na zasypianie według Sajmonka
Potrzebny jest rekwizyt – jasiek czyli taka mała, podłużna podusia, pielucha tetrowa albo pluszak
- Wybrany rekwizyt należy położyć sobie na głowie, a najlepiej od razu na twarzy, można do niego pogadać, można spróbować jak smakuje, ocierać się o niego, pocierać nim buzię, albo zasłonić sobie oczy.
- Jeśli nie chce się za bardzo spać – można się z rekwizytem pobawić w zapasy i przewracać się z boku na bok, wydając przy tym okrzyki (chyba bojowe).
- Następnie można przystąpić do wyciszania, które polega na znieruchomieniu na dłuższą chwilę. Jeśli chwila jest wystarczająco długa, wyciszenie dość skuteczne, a rekwizyt odpowiednio leży na twarzy – efekt murowany!
Dobranoc.





7 sie 2010

Hit dnia!

A może nawet miesiąca!!

Czas i miejsce akcji: Przedpołudnie. Ryneczek. Zakupy z Ogrzykiem w wózku.
Osoby: Fjona z Ogrzykiem, Handlarka, koleżanka Handlarki

Fjona wraca do domu z Ogrzykiem, ale widzi jeszcze jedno stoisko z kartonami pełnymi koszulek. Podchodzi.
Koszulki obejrzane z bliska tracą - z daleka wyglądały dużo lepiej. Cóż, czego oczekiwać po taniutkiej chińszczyźnie? Ale Handlarka straszna gaduła.
Handlarka - A ja dzisiaj zostałam babcią! - oznajmia radośnie
Fjona - Gratuluję - odpowiada, bo grzeczna jest, a cudza radość to też powód do jej radości.
Handlarka - A tuu jaaakii słoodki maaluuszek! - mówi zaglądając do wózka Ogrzyka - zobacz, Baśka (to do koleżanki z kartonami obok) jakiego pani ma fajnego wnuka ...
... (WNUKA??!!)
Aaaaaa!!!

Kurtyna!

pe-es! Wiedziałam, że mnie to kiedyś czeka, ale myślałam, że za jakieś 10 lat!
Cóż, widocznie mam za dobre samopoczucie. Czuję się młodo, ale wygląd widocznie nie nadąża! ;-))
Bywajet - jak mawiał mój nauczyciel w liceum.

To pisałam ja, Fjona staruszka :-))

pe-es 2! Komentarz zbyteczny.
Uprasza się o nie pocieszanie autorki!
O!
;-))

30 lip 2010

Streszczam się

Dużo się działo, a ja nie miałam siły pisać więc dzisiaj będzie po łebkach i skrótowo.

Byliśmy drugi raz na basenie. Tym razem w sobotę. Było dużo więcej dzieci, ale wciąż Ogrzyk był najmłodszy. Dzieciaków była ósemka plus rodzice – to całkiem niezła gromadka. Chociaż może to i lepiej, bo Ogrzyk nareszcie dostrzegł inne maluchy. Do tej pory nie miał takiej okazji, a jak miał to go to nic nie obchodziło. Teraz po dokładnych oględzinach otoczenia (obowiązkowo z otwartą ze zdumienia buzią) ZAUWAŻYŁ inne dzieci i zaczął się im przyglądać. Szreku oczywiście brał udział we wszystkich ćwiczeniach z Małym. Nie pozwoliłam mu tylko na nurkowanie. Jeszcze za wcześnie na takie eksperymenty (w moim odczuciu, przynajmniej). Ogrzykowi najbardziej podobały się podrzuty do góry i lądowanie w wodzie (oczywiście cały czas był trzymany pod pachy), a potem kiedy wszystkie dzieci (podtrzymywane przez rodziców) utworzyły kółko twarzami do siebie. Młody miał nawet „rwanie”. Dziewczynka obok niego cały czas wyciągała do niego rączki próbując zwrócić na siebie uwagę. Bezskutecznie. Na takie poufałości jest dla Małego za wcześnie. ;-))
A na basen wrócimy ale może za jakieś dwa miesiące.

Poszerzamy dietę, PRÓBUJEMY włączać inne pokarmy.
Marchewkowa była bleee. :-/ Każda najmniejsza ilość włożona do buzi - zostawała natychmiast wypluta. I do tego to spojrzenie mówiące: „co Ty mi tu, matka, za paskudztwo wciskasz?!”
Druga w kolejce była zupa krem jarzynowa. Pierwszy dzień – to samo co z marchewką. Drugiego dnia użyłam podstępu i na łyżeczkę z zupą dodałam mleka. Zadziałało! Mina ciągle zdziwiona i lekko zniesmaczona, ale spojrzenie już bez tych wyrzutów i pretensji. W ten sposób udało mi się przemycić dwie łyżeczki do herbaty zupki! Traktowałam to jako sukces! A przynajmniej światełko w tunelu. Do dzisiejszej powtórki… Znowu jarzynowa polana mlekiem. Tym razem „nie wchodziła”. To znaczy wchodziła świetnie na rękawy pajaca Młodego, śliniak, moją bluzkę, obrus na stole, a nawet podłogę. Miał brudną całą buzię i rączki. Potem znalazłam jeszcze „kawałek” zasuszonej zupki za uchem Ogrzyka! Skąd się tam wzięła??
Kiedy zaczął wiercić się i marudzić poddałam się. :-(
Po jarzynowej zaaplikuję Młodemu deser. Zobaczymy jak nam pójdzie.

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Dobrze o tym wiem, tylko nie zawsze o tym pamiętam! A fe!
I teraz przypomniało mi się jak w ze dwa/trzy lata temu rozmawiałam ze znajomą o jej bratowej, która po urodzeniu dziecka postanowiła zostać na wychowawczym.
Bezczelna! – obciążyła w ten sposób budżet domowy i swojego biednego męża, który musiał starać się i kombinować, brać dodatkowe zlecenia, żeby mogli związać koniec z końcem. Pamiętam, że nie mogłam zrozumieć (pełna współczucia dla harującego faceta) jak można być tak lekkomyślną, egoistyczną i wygodną osobą…
A teraz tamta rozmowa do mnie wróciła ze mną w roli głównej! I dała mi kopa w dupę. Bo teraz, za chwilę, to ja będę tą wygodną, egoistyczną mendą, która obciąża swojego bidnego chłopa, bo ma sobie ochotę „posiedzieć” z dzieckiem w domu.
Jaki z tego wniosek?
Nie oceniać! Nie wydawać pochopnych wyroków! I nie mówić: „nigdy!, zawsze!”, bo nigdy nie wiadomo co na nas czeka za rogiem. A moja karma to wyjątkowo wredna suka, która pilnuje, żeby wszystko co zrobię czy powiem złego wróciło do mnie w najmniej oczekiwanym momencie. A więc kolejna lekcja i nauczka. I postanowienie – trzymać za długi jęzor za zębami! Nie komentować sytuacji, o których nie mam zielonego pojęcia. Bo, jak się okazuje, nie wiem co bym zrobiła w danej sytuacji!
Przy okazji – u Szreka w pracy syf coraz większy. Jego kierownik, kawał niekompetentnego i zakompleksionego gnoja – tylko czeka, żeby pozbyć się Szreka. Czuje się zagrożony, bo Szreku wie i widzi tą niekompetencję na każdym kroku … Fajnie, jednym słowem.

Na zakończenie coś miłego i pozytywnego.
Ogrzyka nowe osiągnięcia – chwyta rączkami przedmioty i podaje sobie z ręki do ręki, bardzo ładnie trzyma główkę przy podnoszeniu i trzymaniu pod paszki, śmieje się chętnie, często i głośno (!!), jest bardzo bystry i kontaktowy, chętnie reaguje na zaczepki, na brzuszku próbuje pełzać do zabawki, już nie tylko budzi się w poprzek łóżeczka, ale zdarza się, że budzi się z nogami tam, gdzie wieczorem była główka (jak on to robi?), potrafi zająć się sam sobą dłuższą chwilę, a jego ulubione zabawki to karuzelka (tak szarpie zabawki, że chyba niedługo ją złamie), jasiek i pielucha tetrowa (kładzie je sobie na twarzy, rączki rozkłada na boki i wydaje śmieszne dźwięki, albo trzyma je sobie przed twarzą i coś do nich gada, że o gryzieniu/ślinieniu nie wspomnę), śledzi wzrokiem i bardzo się przygląda kocie. Myślę, że jej spokojne dni są już policzone hihi. Niech tylko zacznie się sam przemieszczać - będzie się działo! Wydaje nowe dźwięki – eeń, nienie, ej, emm, ańń. A kiedy „mówi”, tak śmiesznie się rozkręca, podnosi głos i gestykuluje uderzając dłonią w brzuszek albo w udo. Komedia!
I tym optymistycznym akcentem …

15 lip 2010

Gorąc!

Ukrop, wrzątek i skwar leją się z nieba.
Jednym słowem lato! ;-))
Zazdroszczę tym, którzy teraz na wakacjach siedzą sobie. Na ten przykład w lesie głębokim albo lepiej nad morzem! Mmmm! Piasek, słońce, wiaterek, mewy (pod warunkiem, że nie zaszyły się gdzieś w cieniu te mewy czekając na koniec upałów)…
A tym czasem w ogrzym raju, a konkretnie w pokoju Młodego (i zupełnie przypadkowo jednocześnie naszej sypialni) temperatura 29,5 !! :-((
To nie jest temperatura do spania!!!
To jest temperatura do skwierczenia!
I obracania się z boczku na boczek.
Jak w pewnej reklamie Tesco!
Jak w gorącej Italii nieomalże! Tyle, że bez klimy.
Ogrzyk przed snem robi nam dzikie awantury, bo nie może zasnąć! I wcale mu się nie dziwię! Też chce mi się wyć kiedy idziemy się tam położyć koło północy… a tu temperatura b.z. (bez zmian!) No, może pół stopnia mniej... Biedaczek krzyczy swoje „leee” (co w słowniku Ogrzyka oznacza „jeść”, a także „spać”), nieprzytomny ze zmęczenia stęka rzucając się po łóżeczku. Na szczęście jak już zaśnie – śpi spokojnie i nieprzerwanie do rana!
Spacery nie mają najmniejszego sensu więc siedzimy w domu. :-(

W ramach odpoczynku od upału byliśmy w sobotę u znajomych na działce.
Było cudownie do godziny13-ej. Siedzieliśmy pod drzewkiem, w miłym cieniu, Ogrzyk leżakował podparty na poduszce, a potem odbył małą drzemkę w wózku. Koleżanka odradziła spacer do lasu ze względu na komary i muchy końskie… Niestety u nich na podwórku te paskudztwa też nas znalazły. A po 13-ej przestało być miło. Temperatura wzrosła, coraz trudniej było o cień, Mały marudził, jego mama pociła się z siłą wodospadu i stękała, żeby już wracać … tylko Szreku był zadowolony raczony zimnymi drinkami przez znajomego. ;-)
W końcu uciekliśmy, a Młody po przyspieszonej kąpieli i butli oraz krótkiej walce w łózeczku – padł!

Wczoraj zaliczyliśmy ważenie, mierzenie i trzecie szczepienie Ogrzyka.
Waga – 7100, wzrost 63,5!
Szczepienie Młody zniósł dzielnie i nawet nie płakał za dużo. Może to dlatego, że tym razem Szreku był przy nim (ja rozmawiałam z pediatrą), a przy tacie nie wypadało? ;-))
Jeszcze w lipcu spróbujemy poszerzyć dietę. Zobaczymy jak nam pójdzie. Na razie Ogrzyk bardzo interesuje się naszym jedzeniem, przygląda się kiedy jemy z wielką uwagą, naśladuje odruch gryzienia więc może będzie mu smakowało coś innego niż mleczko?

Coraz częściej słyszę od różnych osób, że mój Ogrzyk jest gruby.
Oczywiście jest to nieudolnie zawoalowane, zastępowane słowami: „dobrze wygląda”, „nooo, niczego mu nie brakuje!”, „ależ jest wielki” czy „widać, że ma apetyt”.
Ale szczytem szczytów była obca kobita, która stała za mną w kolejce. Nie dość, że zaglądała mi do wózka (nie znoszę jak mi obce, stare baby zaglądają do wózka, komentują Młodego i dają dobre rady!) to jeszcze stwierdziła – „ależ grubasek! Widać, że mama nie odmawia mu jedzenia!” I tylko dlatego, że było mi za gorąco i nie chciałam tracić energii na wściekłość, kobita nie usłyszała ode mnie „wyp….!” Ale kolejna stara "znawczyni" i komentatorka uliczna usłyszy to ode mnie! No, usłyszy i już!
Z tego wszystkiego spytałam pediatrę czy Ogrzyk nie przybiera zbyt szybko. Okazało się, że nie! Nie przekarmiam go, je prawie książkowo i tylko dlatego, że dzisiaj w modzie jest anoreksja (i widocznie dotyczy to także niemowlaków) nie pozwolę, żeby się różni tacy dopieprzali. Oo!!
A poza tym to w końcu ogr! Widział kto kiedy CHUDEGO ogra? Bo ja nie! ;-)) Poza tym, że dla mnie Ogrzyk wygląda CUDNIE, jestem pewna, że gdy zacznie raczkować problem wałeczków zniknie.

Idę na balkon ostudzić rozgrzane ciało w 27-stopniowym „chłodzie” ;-))

8 lip 2010

Widoki

Szymek sobie zwyczajnie i niepostrzeżenie skończył 4 miesiące.
I już.
A dopiero co dwie kreski na teście ... tiaaa

CZAS!...
Ależ on jest Zapitalantus!!

A poniżej widoki (jedyne jak na razie) Młodego na spacerach!Uwielbia je!
Zwłaszcza w czasie popołudniowych spacerów po całodniowych upałach.
Opuszczamy "budkę" i wtedy Młody WIDZI coś innego niż sufit.
Ależ to radość, ależ podniecenie! Czego dowód poniżej ;-))
Drzewa!
Liście!





Szreku wziął kilka dni urlopu. Nigdzie nie wyjedziemy, bo/ponieważ ... :-(
Ale i tak Ogrzykowi nie przeszkadza ten fakt być najszczęśliwszym na świecie. Bo tata w domu i cały dzień zajmuje się swoim synkiem! Ach! I to jest najważniejsze.
Szreku uparł się na basen. Żeby z Ogrzykiem pojechać. Na zajęcia dla najmłodszych.
No i byliśmy dzisiaj.
Ogrzyk był NAJMŁODSZY! Z całej 5-osobowej grupy!
Najbardziej zachwycony był Papa Szrek. Najmniej Ogrza Mama ... co było do przewidzenia. Młody był skonfudowany/zestresowany/zaniepokojony ździebko ?
... Aależ oczywiście! Czeka nas dodatkowa wizyta! No, a jak?!


Dobranoc ;-)


... Ziędobry ;-))

1 lip 2010

Skrawki myśli chaotycznych

...

Upał.
Ciężko się myśli, a tym bardziej pisze, ale spróbuję ...

Moja matka rzuciła ostatnio hasło, które całkiem mnie rozwaliło.
Przychodzi codziennie do Ogrzyka, staje nad łóżeczkiem i „gada” z Nim (z Ogrzykiem, nie z łóżeczkiem). A potem słyszę jej głośne zachwyty i śmiechy. Choć już wcześniej przyznała się, że nie bardzo nas z bratem wychowywała, bo głównie robiła to babcia (na początku nie miała czasu bo praca, a potem wódka …), w końcu po kolejnej sesji i zachwytach nad wnukiem pękła i rzuciła hasło w stylu – „bo ja to wszystko straciłam, nie widziałam tego rozwoju, tych wszystkich postępów, ani Twoich ani Twojego brata, nie wiedziałam, że to takie cudne i niesamowite. Wiem, jestem głupia, że się tak zachwycam, ale sama nie miałam okazji przeżyć tego, zobaczyć jak to było u Was..”
A potem, tego samego dnia, dzwoni do mnie kierowniczka z pracy i po grzecznościowych pytaniach o synka, pyta kiedy kończy mi się macierzyński. Powiedziałam, że w lipcu. „No, i potem jeszcze urlop, tak?” A na moje szczere potwierdzenie, że ja chyba jednak spróbuję wychowawczego dopóki nas finanse nie zarżną – usłyszałam, że kobitka (ta wspaniała, co to na moje zastępstwo jest) wzięła bardzo długi urlop bezpłatny, a tu wakacje, czas urlopów, jedna z moich koleżanek zaraz idzie na miesiąc więc druga zostaje sama, a potem zamiana! No tak, czyli czytaj: rzucaj wszystko i wracaj do pracy, bo chcemy na urlop iść i nie zarzynać się pojedynczo w pracy… A taki ch.. wał! Nie ma! A ja mogłam sama zapitalać jak były na zwolnieniach, urlopach i sama nie wiem co tam jeszcze?! Mam wrócić szybciej do pracy, za 1200 na rękę, użerać się z ludźmi i być myślami przy synku tylko z powodu lojalności dla moich koleżanek?! Stracić te wszystkie ważne chwile, o których wspominała moja matka?! Wqrw mnie chwycił okrutny, bo każda jakoś swoje dzieci odchowała, sama albo z pomocą babć, a ja mam na ochotnika wszystkiego się pozbawić w imię czego? Dla kogo i PO CO? A nie pomyślały, że jak oddam Małego do żłobka to się dopiero zaczną zwolnienia i choroby??
Eee tam, koniec bo za gorąco na takie podniety. :-((
A zostając przy temacie pracy …
Byłam w tym tygodniu u Dyrki i zasygnalizowałam moje plany. I na dzień dobry dowiedziałam się, że „nie może mi obiecać, że wrócę tam, gdzie pracowałam przed ciążą!” No prosisz!! Tym bardziej nie będę się spieszyć z powrotem, bo po co?! Tylko dramatyczny kryzys finansowy naszego domowego budżetu zmusi mnie do szybszego powrotu. Zwłaszcza, że ostatnio poobserwowałam matkę w różnych sytuacjach i doszłam do wniosku, że niestety, nie mogę jej zaufać… Nie nadaje się. Jest tak beztroska, żeby nie powiedzieć bezmyślna, że strach! Nie wiem czy będę mogła zostawić jej dziecko, no nie wiem…
Na szczęście, na razie nie muszę.
I koniec z tym tematem.

Ogrzyk jest cudny! Coraz fajniejszy. Gada, śmieje się w głos, umie coraz dłużej zająć się sam sobą (np. oglądając karuzelkę albo bawiąc się swoimi dłońmi), a my ze Szrekiem możemy zjeść razem śniadanie. Kiedy nie śpi i się niecierpliwi zabieramy go do kuchni, sadzamy w leżaczku i może nas Młody obserwować przy jedzeniu. A bardzo go to interesuje, bardzo! Gada do nas wtedy, włącza się do rozmowy i bacznie obserwuje co robimy. I najważniejsze – sam się usypia! Nie wierzyłam, ale okazało się, że tak jest! Szreku przy usypianiu głaskał Ogrzyka po czole, między brwiami. Tak mu się to spodobało, że teraz kiedy Małemu chce się spać, albo jest po wieczornej butli – kładzie paluszki na czole, naśladuje ruchy Szreka i … usypia się sam. A my jesteśmy dumni i wniebowzięci bo mamy więcej wieczoru dla siebie. No i przesypia od wieczornej kąpieli (19-20) do rana (4-5). Nie będę już więcej wyliczać Jego umiejętności, bo jest ich wiele. Ważne, że jest coraz lepiej! Da się żyć. Jest coraz bardziej czytelny i takie też są jego komunikaty wysyłane do nas. Coraz łatwiej zrozumieć o co mu chodzi, czego chce lub co nie pasuje mojemu nerwusowi.
A kiedy się do mnie śmieje albo po swojemu gada – nic innego nie ma znaczenia.
Roztapiam się. :-))
Czego chcieć więcej?
Zdrowia!
Bo do kasy szczęścia ze Szrekiem nie mamy … :-/
Aaaa! No i teraz jest czas dla mnie!
Zaczynam czytać - uwaga! - książki nie mające w tytule słów: „poradnik”, „niemowlęta”, „dziecko”, „pierwszy rok życia” i tego typu…
Rzuciłam się na książkę Łukjanienko i równolegle na czasopisma Pani i Film.
Wolno mi idzie (wyszłam z wprawy? hi hi) – po kilka stron dziennie, kiedy Młody ma drzemki, ale to zawsze coś!
A plany mam baardzo ambitne w dziedzinie: „Co dzisiaj zrobiłaś dla siebie?”
Zwłaszcza, że Szreku ma urlop w przyszłym tygodniu!
Lista jest długa. ;-)))
Ale o tym następnym razem.
Dobranoc.
Może uda się przeczytać kilka stron powieści albo obejrzeć trochę obrazków w czasopiśmie zanim zasnę.

20 cze 2010

Pozazdrościłam Kobiecie...

... i zmieniłam wygląd (bloga, no przecież!! bloga!).
... Bo mi się już nudziło ...
Na razie tak to będzie wyglądać.
Zobaczę jak mi tu będzie i czy jeszcze coś zmienię.
A może w końcu te zmiany natchną mnie do napisania czegoś ;-)
Mam nadzieję, bo mam ochotę tylko sił i czasu brak.
A więc popatrzę, poczekam, poczuję i zobaczę.
Dobranoc


pssst: i coś mi się zdaje, że nie będzie to pierwsza i ostatnia zmiana tu, na tym blogu ... i we mnie.
Oj, nie ostatnia! ;-))
To prawie jak obietnica albo groźba ...

2 cze 2010

Dzień Dziecka

A ja zafundowałam mojemu Ogrzykowi szczepienie … :-(
Przykro mi było, ale taki był termin. Cóż, pocieszam się, że to dla Jego zdrowia.
Wiozłam Ogrzyka do przychodni jak na ścięcie. Tak bardzo bałam się powtórki z ostatniego szczepienia, czyli kilkugodzinnego krzyku.
Tym razem, jednak, Misio był dzielny! :-))
Badanie, mierzenie, ważenie – wszystko zniósł z cierpliwością niespotykaną u Niego.
A potem było kujnięcie. Dobrze, że tym razem mogłam stać przy Ogrzyku, trzymać Go za rączkę i mówić do Niego. Patrzył na mnie i uśmiechał się … do czasu, oczywiście. Ale za to bardzo szybko uspokoił się w moich ramionach.
W drodze powrotnej zasnął tak mocno, że korzystając z suchej aury zrobiłam dłuższy spacer.
Potem było kolejne karmienie, a ja intensywnie wpatrywałam się w miny Ogrzyka szukając śladów zaczynającego się kryzysu. Nic się nie wydarzyło! Nawet temperatury podwyższonej nie miał! :-) Misio zjadł, „pogadał” ze mną i zapadł w kolejną drzemkę. W końcu kąpiel, butla i sen. Śpi jak suseł! Spokojnie i mocno!
Udało się – kryzys nie nastąpił.

A teraz będę się chwalić, czyli cyferki!
Ogrzyk ma teraz 58 cm i waży 6 kg!
O!

p.s. Ciągle mam wątpliwości co robić ze szczepieniami nieobowiązkowymi, czyli rotawirusami i pneumokokami ... No, nie wiem co mam robić. Pytałam już tyle osób i każdy ma inne zdanie. Rota chyba sobie darujemy, ale pneumokoki chcemy dać. Ale nie teraz, niech podrośnie. Tyle decyzji. Jak tu zrobić, żeby było jak najlepiej dla Ogrzyka, żeby nie obciążać za bardzo teraz Jego układu odpornościowego, a z drugiej strony, żeby potem niczego nie żałować?

p.s.2 Jutro Ogrzyk kończy trzy miesiące! :-))

29 maj 2010

Dzień Matki

Pierwszy w moim życiu.

Jaki był?
Ciężki…
No, dobra bez ściemniania – był koszmarny!
Młody miał jeden z TYCH dni, kiedy nic go nie cieszy, wszystko denerwuje i nic nie jest w stanie go uspokoić. NIC! Przez cały dzień z przerwami na jedzenie i krótkie drzemki.
Czułam się taka bezradna i nieudolna.
Tak więc mój pierwszy Dzień Matki poświęciłam na zastanawianie się (po raz kolejny) czy aby nadaję się na matkę i czy w ogóle powinnam nią być…
Zaliczyłam mega-doła, a wieczorem byłam wyczerpana psychicznie i emocjonalnie.
Pora stawić czoła faktom i spojrzeć w twarz rzeczywistości. Mój synek jest marudą lub nadwrażliwcem …Albo i jedno i drugie. Mam nadzieję, że z tego wyrośnie i w przyszłym roku o tej samej porze będę się śmiać z tego wpisu.
Jeśli nie – przyzwyczaję się do tego czasu.
To mój syn, mój Ogrzyk i kocham Go bez względu na wszystko.

A czego sobie życzę z okazji tego święta?

CIERPLIWOŚCI!!!
Całego morza, oceanu cierpliwości bo to jest w tej chwili najważniejsze.
A potem – równie ważnej rzeczy – zdrowia dla siebie i moich chłopaków. I jeszcze tego, żeby mój synek rozwijał się prawidłowo.


A wieczorem Szreku wrócił z pracy i wręczył mi bukiet ślicznych tulipanów z komentarzem, że to od Szymka i jeszcze coś o przeprosinach od Ogrzyka za to, że był niegrzeczny, za zły humor i fochy, a mnie ścisnęło … skąd wiedział?! Nie zdążyłam się przecież pożalić – i dobrze!





Za to ostatnie dwa dni to sielanka!
Szymuś jest spokojny, uśmiechnięty, słodki. Cudowny.
Zupełnie jakby chciał zatrzeć przykre wspomnienie, zadośćuczynić mi przykrość.
Mój Misio kochany :-))



25 maj 2010

Myśli moje, niewesołe

Myśli mnie nachodzą niewesołe jakieś ...
Myślę stanowczo za dużo, wiem.
I martwię się stanowczo za wcześnie.
Ale to wszystko przez ostatnie wydarzenia i spotkanie z koleżankami z pracy.
Było miło i sympatycznie, pośmiałyśmy się, a ja się troszkę zresetowałam i wywietrzyłam głowę, ale … No, właśnie – zawsze jakieś „ale”. Wszystko było fajnie, poza rozmową o moich planach na najbliższą przyszłość – czytaj: powrót do pracy czy wychowawczy? Pytanie padło z ust koleżanki (i to nie mojej kierowniczki), a ja jakoś nie miałam ochoty jej odpowiadać. Po pierwsze dlatego, że jest okropną pleciugą i wścibusem (wszystko musi wiedzieć, wyśledzić, wyniuchać i koniecznie podać dalej!), a po drugie – jej to nie powinno obchodzić. W każdym razie, kiedy nie usłyszały mojego zdecydowanego: „wracam do pracy!” – zaczęła się jakaś dziwna rozmowa. Powiedziałam (średnio szczerze), że jeszcze nie wiem, że to zależy i w ogóle. A one zaczęły dociekać – dlaczego?! No, bo przecież babcia może się zająć wnukiem, prawda?! A ja dziwnie się poczułam, w opozycji i do tego tłumacząc się sama nie wiem czemu. Nie muszę nikomu tłumaczyć (i nie chce mi się!) czy moja mama może zająć się wnukiem i dlaczego nie bardzo. Zastanowiło mnie jedno – czułam pewnego rodzaju nacisk (choć trudno to wytłumaczyć), a potem zdziwienie (może nawet rozczarowanie) kiedy delikatnie dałam do zrozumienia, że może jednak zostanę w domu, do roku czasu… Pozostał niesmak i niezadowolenie. Niesmak z powodu nacisków i zdziwienia koleżanek, że nie pragnę wrócić natychmiast do pracy i to wysoko unosząc kolana, że wymagają/oczekują od każdej babci tego, że zajmie się wnukiem, a każda matka o niczym innym nie myśli tylko kiedy wreszcie wróci do ukochanej firmy. A niezadowolenie - z siebie, że tłumaczyłam się za matkę. A nie musiałam z dwóch (co najmniej!) powodów – po primo, bo takie czasy nastały, że żadna babcia nie ma w obowiązkach opieki nad wnukami, bo jedne pracują, inne używają życia, a jeszcze inne zwyczajnie nie chcą lub nie mogą, a po secundo, bo nie każdy ma full wypas z babciami bijącymi się o opiekę nad wnukami! Moja matka jest jaka jest i się nie zmieni. I tak oszalała na punkcie Szymka! Bardziej niż kiedykolwiek bym się po niej spodziewała! I przybiega codziennie i gada do niego i śmieje się jak mała dziewczynka, kiedy się do niej uśmiechnie albo zagada… I co z tego, że jest babcią „na chwilkę”, że przychodzi na 2-4 godziny, że nie można do końca jej zaufać i zostawić jej Młodego na cały dzień. Nie oczekuję tego, a cieszy mnie fakt, że pomimo wszystko aż tak bardzo się stara. Jak na nią i jej możliwości to sporo! A największą dla niej karą obecnie jest nie dopuścić jej do wnusia.
Ale wracając do koleżanek z pracy i ich oczekiwań …
Narasta we mnie pytanie bowiem – a do czego, do cholery, niby mam się spieszyć?
Nie wyobrażam sobie, że mogłabym zostawić Ogrzyka w żłobku!! Nie teraz! Moja pensja jest na tyle gówniana, że szkoda słów, a na pewno wysiłku! Kariery żadnej nie zrobię … A jak wrócę to i tak nie do dotychczasowego miejsca pracy. Dyrka dała dziewczynom na zastępstwo kobitkę, która wiekowo i pod każdym innym względem bardziej do nich pasuje. Nie raz już słyszałam, że ach, jak im wesoło, jak się pośmiały, albo – ach, jak dobrze im się pracuje i ile zrobiły, się napracowały!! No tak, ja raczej jestem mróweczka – usiądę, po cichu i szybko zrobię swoją pracę. Pośmiać się, pogadać ze mną można, ale nie zawsze (a udawać, zmuszać się i wysilać nie umiem, nie lubię i już) i do tego mojej żmudnej pracy nie widać, bo się nie umiem zareklamować i głośno chwalić. A z drugiej strony – kobitka, która tu przyszła na zastępstwo też nie da się stąd zabrać. A bo jej tu źle?? Do domu rzut beretem, dziewczyny normalne, w pracy spokój i fajna atmosfera … Żyć nie umierać. No i Dyrka ma tendencję do zmian więc na pewno wykorzysta sytuację, żeby zamieszać i mnie rzucić na nowy grunt…. A sprawdzi czy se poradzę, znowu. A co?!
Na pół etatu wracać się nie opłaca, bo za takie parę groszy więcej będzie trzepania przy szykowaniu, a potem jechania i wracania niż to wszystko warte.
No, więc do czego mam się spieszyć?
Dziwię się tylko zdziwieniu, a może nawet rozczarowaniu, moich koleżanek. Zupełnie jakby w dzisiejszych czasach nie wypadało mieć w planach wychowawczego. Nie rozumiem.
W każdym razie plan mam taki, żeby do pracy się nie spieszyć, niech Ogrzyk skończy rok, a potem się zobaczy. Tyle plan! A życie i tak zweryfikuje – jak zwykle – moje plany! Najprędzej wrócę z podkulonym ogonem i nosem na kwintę jeśli zarżną nas braki finansowe. Moja kasa jest gówniana, ale jest! A jak zniknie te parę groszy przy naszych obecnych (rosnących!!) wydatkach, opłatach i kredycie – może być masakra! I to będzie najsilniejsza i najsmutniejsza motywacja do szybkiego powrotu. A do tego u Szreka w pracy straszny syf się robi i też nie wiadomo co będzie dalej. Szreku ma nowego kierownika, który kilka dni temu, z dnia na dzień, zwolnił kolegę z działu i natychmiast miał kogoś na jego miejsce. Czy ma już kolejnego „swojego” na miejsce Szreka? A w tej firmie jest zwyczaj pozbywania się pracowników z dnia na dzień! Ot, tak! Pracujesz cały dzień, a na kilka minut przed wyjściem do domu – zonk! Pakuj się i adieu! Szreku szuka pracy, rozsyła cv, ale i tak strach zagląda nam w oczy.
Takie to niewesołe myśli dręczą mnie od tygodnia.
Martwię się na zapas?
Pewnie tak.
Ale jak tu się nie martwić?

17 maj 2010

Dwa miesiące z Szymkiem

A właściwie - dwa miesiące i dwa tygodnie!

Mamy już zaliczone/przerobione trzy wieczory z kolkami, pierwsze – na początku nieśmiałe – uśmiechy i dwa głośne rechoty, jeden uśmieszek półgębkiem – chyba złośliwy? (kiedy wreszcie udało się Ogrzykowi przycelować i siknąć na mamę z dołu) oraz próby „gugania”, ale o tym za chwilę.
Po pierwsze kolki. Spadły na nas nieoczekiwanie, jak to zwykle z tymi wredziuchami bywa. Wypróbowałam wszystkie sposoby zapamiętane z opowieści innych, doświadczonych w temacie, mam. Na nic chuchanie suszarką (umilkł na chwilę, ale to ze strachu) czy masowanie brzuszka (dopiero był wrzask!). Na Ogrzyka działa – w tej kolejności - ciepła kąpiel, noszenie na przedramieniu (brzuszkiem w dół) i kładzenie na brzuszku, ale tylko wtedy, gdy nie zdążył się jeszcze rozkręcić. W przeciwnym razie jest tylko gorzej. Dajemy też espumisan w kroplach, ale nie umiem na 100% stwierdzić, że widzę poprawę. Na szczęście (odpukać!) kolki nie pojawiają się często.
Po drugie – Ogrzyk to Mały Sajmon strażak. ;-))
Wielokrotnie przy przewijaniu próbował mnie przycelować. Koleżanka podpowiedziała mi, żeby przed zdjęciem pampersa odpiąć rzepy i dać mu troszkę poleżeć z tak poluzowaną pieluszką. Nio, tiaa jasne. Luzowałam, czekałam, a kiedy podnosiłam pampersa – siiik! – i poszło! Czasami udawało mi się przykryć sikawkę Małego strażaka pieluchą, czasami przyjmowałam kilka kropel na klatę niczym order, a raz udało mu się strzyknąć, kiedy podnosiłam mu dupalek przy podkładaniu pampersa i wtedy osikał sam siebie. Szreku, stary cwaniak, odsuwał się z linii strzału i pozwalał, żeby strumień Małego Sikawkowego leciał sobie niezatrzymywany w pokój. Kiedyś, o mało co, dostałoby się kocie, która akurat była na linii strumienia. :-)) W końcu, przy którejś kąpieli, nachylałam się do Ogrzyka i zagadywałam go. Patrzył mi prosto w oczy i w pewnym momencie uśmiechnął się tak jakoś półgębkiem …
Poczułam ciepło na lewej piersi …
Trafiony – zatopiony!! ;-))
Po trzecie – guganie. Mały Krzykacz ma gardło zdrowe, a głos silny i mocny! Trudno mu jednak załapać, że guganie to taki sam krzyk, tylko dużo ciszej! Że wystarczy wykonywać dokładnie te same „ćwiczenia” oddechowe jak przy krzyku, tylko przy mniejszym natężeniu decybeli! Ostro trenuje więc miny, otwieranie ust, mielenie językiem i wytykanie go, stękanie i wzdychanie aż do obślinienia się lub ziewania. A kiedy udało mu się to wszystko połączyć z dźwiękiem, z jego gardła wydobyło się coś na kształt „ahrrr” (gardłowe, z ledwie otwartymi ustami „r” oczywiście bezdźwięczne). Okrzyk jak na prawdziwego Ogra przystało! ;-)
W miarę ćwiczeń coraz częściej daje się słyszeć bardziej zróżnicowane dźwięki, ale i tak „ahrrr” jest Jego ulubionym odgłosem.

Postanowiłam zrobić coś dla Małego i dla siebie – nie będę porównywać Ogrzyka z żadnym innym dzieckiem. Koniec! Każdy dzieciak jest inny i rozwija się w swoim tempie. Nie mam zamiaru stresować się i analizować czy aby mój dzidziorek rozwija się prawidłowo i w odpowiednim czasie robi i uczy się tego co powinien. Co najważniejsze - jest zdrowy, silny i coraz wyraźniej zaznacza się Jego charakterek … Niestety, pewne cechy ma ewidentnie po mamusi. Zwłaszcza nerwy i niecierpliwość. Oj, będzie się działo!



8 maj 2010

Ogrzyk i kicia w jednym stali domu ...

Kicia … tiaaa… raczej kota, kocura jedna! Kocia wariatka.
W czasie ciąży byłyśmy najlepszymi kumpelami do spania. Przychodziła się przytulać kiedy miała na to ochotę(!!), a w nocy pilnowała mnie podczas wyjść do wc. Ale tylko na początku. Potem już jej się nie chciało nawet wstawać. Jedynie jej „mmrrrt” z fotela towarzyszyło mi w drodze do wc. Była naszą jedyną pieszczochą, domową waryjatką, kocicą nieokiełznaną i samo-swoją…
A potem poszłam do szpitala i wszystko się dla niej zmieniło.
Ale najpierw w domu zaczęły się pojawiać dziwne sprzęty.
Dziwne ale fajne i – oczywiście! - dla niej. ;-)) Fotelik, leżaczek, łóżeczko – no, super wszystko natychmiast wypróbowane, wydeptane i wielokrotnie zdobyte. Nie przewidywała, że te interesujące i bardzo wygodne rzeczy będą miały Lokatora.
No, i nadszedł czas, kiedy w domu pojawiło się takie Małe, dziwnie piszczące. Inaczej pachnące. Najgorsze, że pochłonęło całą naszą uwagę. Trudno jej było to zrozumieć i znieść. Przez pierwsze dni, pamiętam jak przez mgłę (bo miałam inne problemy) jej niesamowicie smutne oczy. Oczy naprawdę są zwierciadłem duszy – nawet u zwierzaków. A na pewno odbija się w nich nastrój ... Snuła się po mieszkaniu i patrzyła jak biegamy koło Małego, jak szybko reagujemy na każde jego stęknięcie czy miauknięcie – nawet w nocy… Nie reagowaliśmy na jej zaczepki, a ja – wstyd się przyznać – fukałam na nią i przeganiałam ją czasami zbyt brutalnie. I kiedy ten stan się nie zmieniał, a my ciągle nie mieliśmy dla niej głowy, czasu i cierpliwości – zaczęła psocić. I to jak! Zrzucała z mebli różne rzeczy (od kluczy i bibelotów po telefony komórkowe!), przewracała kwiatki doniczkowe (mojego wielkiego fikusa Beniamina na przykład!), biegała po mieszkaniu krzycząc po swojemu, skakała po meblach i zdobywała miejsca dotąd zabronione… Ale widocznie efekty były mierne, bo obrała inną taktykę. Zaczęła rywalizować z Młodym o naszą uwagę. Zaczęła się konkurencja. Kiedy pochylam się nad łóżeczkiem – wskakuje mi na plecy. Przy Małym (i od niego) nauczyła się domagać jedzenia – nigdy dotąd nie miauczała tak głośno! ;-)) Najczęściej drze się wtedy, kiedy Młody jest głodny i domaga się mleczka. A kiedy karmię Ogrzyka, albo zmieniam mu pampersa – kota w tym samym czasie albo biega jak szalona po mieszkaniu, albo robi kupę. Wielką i śmierdzącą. Ponieważ kuweta koty jest tuż przy pokoju Młodego – cały zapaszek leci wprost do tego pokoju. Najsss.
Wychodzenie na spacer wygląda mniej więcej tak:
- przewijam Ogrzyka przed spacerem
- zakładam Ogrzykowi polarek i czapeczkę, pomimo jego głośnych protestów
- przenoszę Ogrzyka do dużego pokoju
- kładę Go na tapczanie i przygotowuję wózek
- wyjmuję kotę z wózka
- podchodzę do wersalki i zanoszę Ogrzyka do wózka
- odkładam Ogrzyka na tapczan
- wyjmuję kotę z wózka
- podnoszę Ogrzyka z wersalki i zanoszę do wóz…
- odkładam Ogrzyka …
- wyjmuję kotę z wózka
- podnoszę Ogrzyka z wersalki i niosę do wózka odganiając jednocześnie kotę, która próbuje tam wskoczyć …
- jeśli się udało umieścić w wózku Ogrzyka, zanim znalazła się tam kota – można udać się na spacer. Jeśli nie – patrz wyżej ;-)
Generalnie jej walka o naszą uwagę trwa dalej. Chociaż jest już lepiej, bo staramy się poświęcić jej chwilę w ciągu dnia – ale ona i tak świetnie sobie radzi ;-) Nie da się lekceważyć. Nie da się jej nie zauważyć. A numery, które nam wycina – rozbrajają. Czasami czujemy się jakbyśmy mieli dwa dzidziory w domu. A to starsze było zazdrosne o młodszego. Najlepsze jest to, że do niedawna „niedotykalska” – teraz pcha się na kolana, pozawala zrobić ze sobą niemal wszystko, a każda zaczepka do zabawy zostaje natychmiast podchwycona i gania wtedy po mieszkaniu jak szalona. Najważniejsze jest dla nas to, że nie wykazuje żadnej agresji w stosunku do Ogrzyka. Kręci się koło Niego, kładzie na jego ciuszkach, na przewijaku, pcha się do wózka, ale jej stosunek do Niego z chłodnej obojętności przeradza się w zaciekawienie i uczucia opiekuńcze.
Mam nadzieję, że będą kiedyś najlepszymi kumplami.



Leżaczek - fajny ;-)


Łóżeczko - wygodne!


Zaraz po naszym pojawieniu się w domu... Jak to? W łóżeczku to Małe leży...



Kota ogląda TV

zdjęte z Niego ciuszki trzeba udeptać (koniecznie z rozkosznym mruczeniem) a następnie pilnować i ogrzewać .. ;-))


Pozwoliła sobie nawet pampersa założyć!





27 kwi 2010

Otrzęsiny!!

Porwało mnie życie. Wessało bez reszty.
Zwłaszcza OBOWIĄZKI mnie porwały/zassały…
Podobno pierwsze trzy miesiące życia dziecka to otrzęsiny dla rodziców.
To wprowadzenie ich w całkiem nowy, obcy świat. Prawdziwa szkoła życia.
Trudny EGZAMIN!
Bo, że pojawienie się dziecka w rodzinie to totalna rewolucja – nikt nie ma chyba wątpliwości. Wiedziałam, że nasze życie się zmieni, że początki będą ciężkie, ale nie spodziewałam się, że aż tak dostanę po dupsku...

Ale na dobry początek – mój „słodki ciężar” waży już 4700 i ma ok. 54 cm. Czyli Szymon Malutki już nie jest taki malutki! Jestem w szoku, że tak szybko nadrobił i nabrał ciałka! Jest teraz co dźwigać, oj jest!
Przeżyliśmy też szczepionkę, jedną z wielu jakie nas czekają. I kilkugodzinny, wieczorny krzyk, który ewidentnie był jej efektem. Chodzimy na spacery. I walczymy z humorkami. Niestety, Ogrzyk ma po mnie skłonność do wybuchów złości i niecierpliwość. No, masakra jakaś.
Ale generalnie i ogólnie jest lepiej. Ogrzyk jest silny i zdrowy, no, gardło ma na pewno zdrowe! Jest też bardzo wymagający i absorbujący, ale to pewnie każde dziecko tak ma. A ja ciągle się wdrażam i uczę jak być lepszą mamą, jak szybciej i sprawniej zajmować się synkiem. I wszelkie niedostatki wiedzy i umiejętności rekompensuję synkowi moją pilnością, pracowitością i miłością. Mam nadzieję, że jestem w miarę skuteczna.

A jak było?
Ostatnie tygodnie, po powrocie Szreka do pracy, były dla mnie bardzo ciężkie. Prawdziwy obóz kondycyjny i szkoła przetrwania…
Zabierałam się do pisania tutaj z pierdylion razy i za każdym razem coś mi przeszkadzało. A to nastrój nie ten, zmęczenie zwalało z nóg, a to weny brak, a najczęściej Ogrzyk dopominał się o uwagę, chwila mijała i nastawał kolejny, pełen zajęć dzień. Kiedy Ogrzyk zasypiał w ciągu dnia, miałam chwilkę na podjęcie decyzji w stylu – zjeść, wyprasować, ogarnąć mieszkanie, a może malutka drzemseszyn? I na ogół kończyło się tym, że albo się zawieszałam i przechodziłam w stand-by, albo rzucałam się w mieszkanie i starałam się zrobić pięć czynności na raz. A potem krzyk Małego odciągał mnie od miotania się między pokojami, kuchnią i łazienką, a Szreku wracał z pracy i zastawał mniej więcej taki obrazek: odkurzacz na środku korytarza (bo miałam odkurzyć), w kuchni totalna rozpierducha (bo właśnie zaczęłam sprzątać i tak jakoś się większy bałagan zrobił), w pokoju fotel zawalony stertą ciuchów naszykowanych do prasowania, w pralce czekało na rozwieszenie pranie, a kota witała swojego pańcia miaucząc przeraźliwie, że niby taka biedna i głodna … (to sssuka!). A ja zrypana, zasapana i wk… zdenerwowana na siebie i cały świat …Bo nic nie zrobiłam, bo Ogrzyk wymagał tyle mojej uwagi, bo taka mało zaradna i sprawna jestem…
Tak było. Ale się zmieniło.
Odpuściłam, kiedy zaczęłam padać na twarz. Bo chyba nie o to chodzi, żeby się zajeździć starając się ze wszystkim zdążyć i być perfekcyjna. Bo nie jest najważniejsze, żeby mieszkanie było na błysk, a na mężusia czekał obiadek z dwóch dań. Dla mnie najważniejsze jest, żebym była przytomna kiedy zajmuję się Ogrzykiem, żebym miała dla Niego morze cierpliwości i w miarę szybko odgadywała i zaspokajała Jego potrzeby, żebym sfrustrowana nie warczała o pierdoły na Szreka, miała siły wstać rano po kolejnej słabo przespanej nocy… i nie rozszarpała koty, która psoci z zazdrości jak szalona! (mam na końcu języka mocniejsze słowo!)
Bo na początku pogubiłam się – mea culpa.
A wszystko zaczęło się od wyobrażeń i głowy naładowanej dobrymi radami doświadczonych koleżanek oraz wiedzą z książek.
Od słodko-pierdzącej wizji, przekolorowanego mitu Matki Polki. Od błędnego przekonania, że w życiu jest jak w reklamie – spokojne, różowiutkie, radosne niemowlaki, zadowolone i zrelaksowane mamuśki – piękne i zadbane…
Wyobrażenie starło się z rzeczywistością.
To było brutalne starcie, a potem twarde lądowanie na dupie.
W teorii byłam niezła. Teoria, pfff, też!! Mogę mieć pretensje tylko do siebie – stara i głupia! Wiedziałam, że moje życie się zmieni, że będzie ciężko, ale nie przewidziałam, że te pierwsze tygodnie będą aż tak trudne. Brak kondycji (niestety!), chroniczne niewyspanie i przemęczenie, frustracja, dezorganizacja i totalny chaos to jedno, ale nie byłam chyba gotowa na taki trud psychiczny. Tak, tak! Ostry zapitol od rana do … rana, a mój Mały Rozdarciuch tylko krzyczał, spał, jadł, krzyczał, spał, krzyczał, produkował kupę, krzyczał, jadł i spał… I krzyczał. Bez możliwości kontaktu, komunikacji innej niż krzyk i płacz, bez satysfakcji, bez potwierdzenia i pewności czy to co robię, robię dobrze…
No cóż, jak rozdawali karnety na bycie Matką Polką musiałam stać w innej kolejce.
A z instynktem macierzyńskim też przesadzają – widocznie nie każda kobieta go ma. Ja muszę się wszystkiego uczyć. To jest żmudna nauka. A świadomość, że to mój syn, że wszystko co robię teraz, będzie miało wpływ na Jego rozwój, na nasze stosunki i Jego stosunki z otoczeniem, na Jego życie – paraliżuje. Taka odpowiedzialność za tego malutkiego człowieczka! I taki średnio sprawny i zaradny rodzic jak ja!
Ale jest już lepiej. Mam nadzieję! Uczę się bycia matką. Jestem bardzo pilną uczennicą.
A pociechą i nagrodą dla mnie jest fakt coraz lepszej komunikacji z Ogrzykiem, coraz lepsze/sprawniejsze rozpoznawanie/zaspokajanie Jego potrzeb i … pierwsze, nieliczne, ale już świadome uśmiechy!! Tak!!!
To wspaniała nagroda za cały ten trudny okres. Wierzę, że kryzys (przynajmniej ten) już za mną, że teraz będzie już naprawdę coraz lepiej.

A teraz idę podszykować mleko dla Ogrzyka. Zaczyna się przeciągać i wiercić, czyli niedługo obudzi się głodny jak … Ogr! ;-))

29 mar 2010

Szymon Malutki ...

… ale chaos ogromny. ;-))
Na szczęście pierwszy szok minął i zaczynamy łapać pion. Chociaż ciągle śpimy niewiele (karmienie co 3 godziny),a w dzień chodzimy na rzęsach. Do chronicznego niewyspania można się chyba przyzwyczaić. Tak myślę. Taką mam nadzieję ... ;-))
Ale najważniejsze, że zaczynamy poznawać potrzeby, a wręcz uczyć się Szymka. Na razie kontakty między nami nie są zbyt skomplikowane – jak śpi, to śpi, a jak się budzi jest krzyk, który oznacza albo głód, albo pełną pieluchę, albo głód. Przestałam się też wreszcie bać o mojego dzidziorka, o to, że go źle podniosę, chwycę, zrobię coś nie tak przy przewijaniu. Musi być już znacznie lepiej, bo nie krzyczy zniecierpliwiony moją niezdarnością i powolnością jak do niedawna. Nawet karmienie było dla mnie stresem. Szymek albo nie umiał ssać albo robił to zbyt łapczywie, bo każde picie z butelki kończyło się zachłyśnięciem i moją paniką. Do tego coś mu ciągle w nosku furczało i to też mogło być przyczyną męczenia się, a potem krztuszenia przy jedzeniu. Nosek czyszczę i jest lepiej, ale krztuszenie zdarza się jeszcze niestety.
Byliśmy już nawet dwa razy na spacerze, bo wyjścia do okulisty nie liczę jako spacer. Szreku kupił całkiem fajny, używany wózek, a dzidzior ewidentnie lubi jazdę, bo śpi i w samochodzie i w wózku. Przynajmniej na razie.
A u okulisty okazało się, że ma zapchany kanał łzowy. Zakraplamy mu oczko i masujemy pomimo jego głośnych protestów, ale wszyscy mówią, że i tak skończy się przepychaniem. Moje biedactwo! Teraz jeszcze usg bioderek. Zobaczymy co i jak.

Szreku w poniedziałek, czyli jutro, wraca do pracy po 3-tygodniowym urlopie. Kiedy to zleciało? A ja zostanę na cały dzień sama. Dam radę. Może zanim przestawię się i zorganizuję będzie trochę ciężko, ale dam radę.

A do wspomnień mniej przyjemnych, czyli do tego, co działo się po powrocie ze szpitala wrócę za jakiś czas. Ta krucha równowaga i spokój, które zapanowały we mnie wymagają jeszcze dopracowania, utrwalenia, sporo wysiłku i uporządkowania zrytego bereta. A to wymaga czasu. Najważniejsze – widzę światełko w tunelu, wychodzę na prostą. Wspomnienia przyschną, dolegliwości minęły, głowa się przewietrzy, mam mocne wsparcie w Szreku, a Szymek jest taką słodyczą i balsamem na moją zbolałą duszę, że szybko powinnam wrócić do dawnej formy psychicznej. Mam dla kogo.

Synek jest taki słodki (zwłaszcza kiedy śpi), że mogę siedzieć i patrzeć na niego bez przerwy. Patrzeć jak się przeciąga, jak mruczy i jakie śmieszne robi miny. I muszę się pilnować i powstrzymywać, bo ciągle bym go dotykała, miziała i w ogóle ;-))



Pierwszy spacer.

A to zdjęcie bardzo lubię ;-)

19 mar 2010

Opowieści szpitalne

Jak pisałam wcześniej mój pierwszy pobyt w szpitalu polegał głównie na leżeniu i gadaniu z dziewczynami z sali. Większość z nich była w ok. 26-29 tyg ciąży, na podtrzymaniu albo na kontroli przedwczesnych skurczy. Podłączali nas do ktg kilka razy na dobę, robili usg lub inne badania i tak mijał czas. A, że wszystkie (prócz mnie) były w drugiej ciąży – nasłuchałam się opowieści o porodach, dzieciach i takich tam. Odstawili mi większość leków, ale – o dziwo – oprócz skurczy bez feno, ciśnienie było wzorcowe. Wtedy! Niestety jadło szpitalne nie służyło mojej cukrzycy. Niby brałam zestawy z diety cukrzycowej, ale ta dieta koło prawdziwej diety cukrzycowej nawet nie leżała!
Tydzień szybko zleciał. Sytuacja co do porodu się wyklarowała – wskazanie do cc ze względu na wiek, nadciśnienie i mięśniaki, bo tu sprawy mięśniaków traktowano poważnie i „załatwiano” od razu, przy okazji cc. Czekałam tylko na decyzję o terminie, w którym miałam się zgłosić do szpitala na „rozwiązanie”. Ale jakoś tak wyszło, że sypnęło porodami i na porodówce nie było już miejsc dla położnic z dziećmi. Zaczęli przenosić je do nas, na górę, a nas się pozbywano, bo potrzebne były wolne łóżka. W ten sposób zostałam wypisana z poleceniem zgłaszania się na ktg oraz po termin cesarki. To był poniedziałek. Wracając do domu ze szpitala poprosiłam Szreka, żebyśmy od razu zrobili brakujące zakupy potrzebne do torby szpitalnej. Szreku wrócił do pracy, a ja przepakowałam torbę, przeraziłam się stanem zapuszczenia mieszkania pod rządami Szreka … i zrobiłam sobie drzemseszyn. A potem wrócił Szreku, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Około 2-ej w nocy obudziła mnie duszność i dziwne walenie serca. Zmierzyłam ciśnienie i zdębiałam – 150/98 przy tętnie 58! Jak na moje parametry to był szok! Byłam przerażona. Skąd nagle to ciśnienie?!? Skąd ten strasznie wolny, jak na mnie, puls?! I to okropne wrażenie, że za chwilę serce mi się zatrzyma… Odczekałam jeszcze godzinę i trochę, miotając się po mieszkaniu i panicznie szukając odpowiedzi na pytanie: ‘co robić?’ A potem zmierzyłam ciśnienie po raz setny i załamałam się – skoczyło do 170/105! Wtedy już nawet Szreku nie dyskutował, tylko ubraliśmy się i do szpitala. Było około 4-ej rano. Na izbie bez dyskusji przyjęto mnie, założono wenflon (na wszelki wypadek?), pobrano krew i zbadano (szyjka długa i zamknięta), a następnie zaprowadzono na porodówkę. To był kolejny szok dla mnie – po co? Dlaczego akurat tutaj? Ja tylko z ciśnieniem, a nie na poród – powtarzałam z uporem maniaka po raz pierwszy i nie ostatni tego dnia. Podłączyli mnie do ktg, mierzyli ciśnienie, a w końcu (o zgrozo!) przyszedł lekarz, który mnie zbadał. Ale tak mnie zbadał, że chciałam go kopnąć. Potem praktykantka założyła mi książeczkę dla dziecka (?!) wypytując o różne dane moje i męża. Było już po 7-ej. Na porodówkę, na łóżko za zasłonką, przyszła dziewczyna ze skurczami. Przyszła też nowa, dzienna zmiana i lekarz, który na dzień dobry spytał: ‘to co, która wcześniej rodzi?’ ‘Ja nie na poród…- powtórzyłam po raz kolejny – a poza tym ja mam mieć cesarkę’ powiedziałam w akcie desperacji całkowicie przerażona, że może w końcu każą mi jeszcze do tego wszystkiego rodzić naturalnie. ‘A czemu pani ma mieć cesarkę, co?’ zapytał zaczepnie lekarz badając mnie! A potem spojrzał na wykres ktg i spytał – czy panią coś boli? Ja mu na to, że owszem głowa. Coś poszeptał z praktykantkami i poszedł. Przyszedł główny lekarz na zmianie – bardzo profesjonalny i sympatyczny człowiek. Cały proces powtórzył się – pytanie, która pierwsza rodzi, badanie, pytanie czy mnie coś boli … Czas wolno sunął na przód. Akcja porodowa za zasłonką również. Dziewczyna sapała i stękała, a mnie się robiło słabo na myśl, że będę świadkiem porodu. Zrobiła się 11-ta. Dostałam kroplówkę z potasu, bo okazało się, że mam go stanowczo za mało. I jakoś zagęściło się koło mnie. Kazali mi zdjąć wszystkie ozdoby z obrączką na czele, pytali czy coś jadłam i dali do wypicia ohydny olej (żeby pani nie wymiotowała). Zostałam ogolona („przyjemność” wykonana przez średnio delikatną praktykantkę. Zamiast pianki do golenia wystarczył środek odkażający brr) przebrano w szpitalną koszulę i już prawie chciano mi założyć cewnik… Szef zmiany poinformował mnie, że szykują mnie na cesarkę. Byłam w szoku – jak to?! Okazało się, że ciśnienie było głównym powodem do szybkiego rozwiązania ze względu na obawę gestozy … Ale potem zrobiono mi jeszcze usg i ordynator (po konsultacji z szefem porodówki) stwierdził, że dzieciak mały chociaż donoszony i lepiej by było poczekać jeszcze z tydzień, niech podrośnie. Byłam za! Czekając na wolne łóżko na oddziale, leżałam sobie za zasłonką podłączona do ktg i słuchałam jak dziewczyna, która przyszła na porodówkę tuż po mnie, przechodzi na fotel i rodzi, a potem jest szyta. Za chwilę kolejna dziewczyna rodziła. Masakra. I kiedy myślałam, że zaraz się wszystko skończy i nareszcie wyśpię się na oddziale – szef porodówki, który przyszedł sprawdzić co u mnie, złapał wykres ktg i zdziwionym tonem spytał – naprawdę nic panią nie boli?! Ale nie czekał na moją odpowiedź tylko zbadał mnie znowu, złapał wynik, rzucił coś w stylu: to koniecznie musi zobaczyć ordynator i już go nie było. A po kilku minutach przybiegł i stwierdził, że mam regularne skurcze i skróconą szyjkę więc idę na cesarkę. Zanim założono mi cewnik wstałam do wc i ku mojemu zaskoczeniu poczułam bardzo nieprzyjemny ból brzucha (jak na @) i ostry ucisk w krzyżu. A więc to było to, o co pytali mnie od rana. Spojrzałam na zegar – było po 12-ej. Potem była jazda na łóżku na salę operacyjną, stół na środku sali i wielka lampa nad nim. Starałam się nie rozglądać, żeby nie wpaść w panikę. Wiem tylko, że anestezjolog miał na imię Szymon i był absolutnym profesjonalistą. :-) Po kilkunastu sekundach nie czułam nic od pasa w dół i zaczęło się. Starałam się nie koncentrować na tym co się TAM dzieje, a od chwili kiedy usłyszałam krzyk Szymka – nic już nie miało znaczenia. Położna, która przyjechała ze mną z porodówki, przyniosła mi małego Ogrzyka do pokazania – ‘masz mama, pocałuj’ i podsunęła mi małą, umazaną główkę do ust. Był taki cieplutki i krzyczał ile sił w płucach. Kiedy go wynieśli przestałam zwracać uwagę na cokolwiek – na wyłuskiwanie mięśniaków, zszywanie, przenoszenie mnie na łóżko i zawożenie do sali pocięciowej. Szymek już tam był. Leżał w inkubatorze na podgrzaniu. Kiedy mnie przywieźli ożywił się i po chwili pokrzykiwał wymachując przy tym rączkami. A ja nie mogłam przestać zezować w jego stronę. Kiedy przyjechał Szreku, położna wyjęła Szymka i zaniosła do drzwi, żeby ojciec mógł obejrzeć swojego syna. Niestety, nie mógł go wziąć na ręce – zrobił to dopiero w domu. W tym szpitalu odwiedzający nie wchodzą na salę, a dzieci podwozi się do drzwi w specjalnych, przezroczystych wanienkach zamontowanych na stelażach z kółkami. Ma to swoje dobre i złe strony, utrudnia obejrzenie maluchów, ale na pewno jest zdrowsze dla dzieci.
A potem był rozruch i pionizacja - po cesarce po 12 godzinach. Nie będę się roztkliwiać, że bolało i szwy ciągnęły, bo to oczywiste. Położne pomagały przy maluszkach, a mojego synka musiały też karmić bo szybko okazało się, że ja nie będę karmić piersią. Potem była sala dla ‘normalnych’ położnic, gdzie wszystko robiło się już samemu. A Szymek tak bardzo mnie przerażał. Taki malutki i kruchy – jak go tu podnieść, jak przebrać? A potem był mega dół w trzeciej dobie i łzy przez cały dzień. Kolejny dzień, już lepszy, chociaż samopoczucie takie sobie. I żółtaczka Szymka i leżenie pod lampą. Jedne położne miłe i pomocne, inne wręcz przeciwnie. I gdzieś tam w tle moje, ciągle wysokie ciśnienie, którym nikt się już nie zajmował, bo nie po to tu byłam…Aż do kolejnego dnia, po kolejnej nieprzespanej nocy, kiedy ledwie wróciłam z toalety i kiedy kazałam sobie zmierzyć ciśnienie, a tam znowu masakra. Na obchodzie powiedziałam pani doktor, że to odstawione leki i że powinnam wrócić do tego, co mi pomagało. Odpowiedziała mi to, czego już sama się domyślałam – nie pomogą mi w tym temacie. Muszę wyjść ze szpitala i iść do internisty albo kardiologa. A ponieważ nowe rodzące potrzebowały miejsca – wypisali nas (dzięki im za to!) w sobotę i nareszcie mogliśmy pojechać z dzidziorkiem do domku. Tylko, że tam nie było mi lepiej … było dużo gorzej …
Ale to już historia na inną opowieść.
Czyli ciąg dalszy nastąpi.