29 paź 2010

Mały Ogrzyk był chory i leżał w łóżeczku ...

Dzwoniłam, pytałam, marudziłam, się zestresowałam... i czekamy.
Nadal...
wciąż...
Obserwujemy bez wspomagaczy. Na razie.
Mój strach rośnie, ale ja raczej panikara jestem więc...
A profesor w stylu Szreka - spookooojniee, luzik, poczekamy, poobserwujemy, nic się złego nie dzieje więc bez paniki!
Tak tylko facet potrafi!!!!!
No, to poobserwujemy jutro.
Dzisiaj po porannej sraczce umysłowej i totalnej panice (że o wyrzutach sumienia nie wspomnę!!), Ogrzyk miał się chyba nieźle. Zmienne nastroje Małego były skrajne, ale nie było masakry.
Dostałam w kość, nie powiem, ale to jest wliczone w status mamy.
Zaczynam się przyzwyczajać.

Proszę o kciuki za mojego małego Ogrzyka. Za Jego zdrowie!
Dziękuję! :-))




O zmierzaniu do celu i wielkiej niepewności.

Naprzód!
Szymuś jest coraz bardziej aktywny i coraz lepiej radzi sobie z przemieszczaniem. Strach go zostawić na chwilkę na wersalce (nawet otoczonego murem z jaśków i zwiniętych kołder), a zostawiony na podłodze bezbłędnie wie gdzie się „udać” lub czym się zabawić, żeby mi reszta posiwiałych włosów stanęła dęba … nie tylko na głowie. Dlatego gdy muszę coś zrobić lub wyjść z pokoju – Mały „idzie” ze mną w wózku lub foteliku.
Zauważyłam, że lubi wyzwania i przemieszczanie się do zabawki znajdującej się najdalej. Stękania (że o innych dźwiękach nie wspomnę) jest przy tym sporo, ale jest uparty i wytrwały, co mu się przyda w życiu! Ostatnio bawił się z tatą na podłodze. W pewnym momencie wziął na cel zabawkę znajdującą się na samym końcu maty. I zaczęło się do niej zmierzanie! Najpierw czołganie przez pełzanie, akcentowane okrzykami i stękaniem, ale w końcu, nasza genetycznie wrodzona niecierpliwość wzięła górę i …żeby było szybciej, Szymek podkulił kolana, podniósł dupkę i wykonał coś między rzutem a skokiem... na główkę. No, prawie raczkował! Prawie, bo choć udało mu się przemieścić do przodu, wyglądało tak, jakby nóżki dynamicznie pracowały, ale rączki nie nadążały i stąd zajęcze skoki zakończone lądowaniem na nosku.
Poza tym wreszcie przebił się jeden ząbek, a drugi czeka i jest tuż tuż. No, i Ogrzyk staje się coraz bardziej towarzyski. Ostatnio zaczepia obce dzieci (głównie dziewczynki – z czego Szreku jest szczególnie dumny. Też! Pfff)

Pan kotek był chory…
bo każda moja radość musi być doprawiona ziarenkiem (lub całym workiem ziaren) goryczy, strachu czy niepewności. Tak jest i tym razem. Tyle cudnych osiągnięć Małego, a tu, dwa dni temu się jakiś syf przyplątał! Albo (co równie prawdopodobne) przeszło ode mnie! Ząbkowanie obniża odporność i stało się! Kaszel, większa wydzielina w nosie, coś tam mu rzęzi, a odkasływanie idzie mu kiepsko. Temperatura podwyższona (nie cały czas) w granicach 37-37,5 więc żadna panika. Traf chciał, że akurat była kontrola u pediatry. Powiedziałam o kaszlu, osłuchała Małego i stwierdziła zaleganie wydzieliny w oskrzelach. Antybiotyk (Zinnat) i syrop Pulneo natychmiast, bo u takich maluchów to zaraz zapalenie płuc! Spanikowana wróciłam do domu, oczywiście wyguglowałam leki i poczytałam trochę. Szczęka mi opadła, bo na 10 osób, które się wypowiadały na temat antybiotyku tylko jedna stwierdziła, że trochę pomogło. Reszta pisała o wymiotach maluszków, zmianach skórnych i generalnie odnosiło się wrażenie, że więcej było szkody niż pożytku. Podobnie z syropem. Szybka decyzja – konsultacja z innym pediatrą. Ten drugi obejrzał i osłuchał Szymka, po czym stwierdził, że nic w oskrzelach nie słyszy i żeby na razie poczekać z lekami. Dwóch lekarzy i dwie skrajne diagnozy! Trochę uspokojona wróciłam do domu, ale ciągle bacznie obserwowałam Małego. I dzisiaj rano – panika! Na dzień dobry u Ogrzyka aż „grało” przy każdym oddechu. Próby kaszlu wychodziły słabo, chociaż raz na jakiś czas udawało mu się porządniej zakaszleć i trochę przechodziło. Ale katar pojawił się już konkretny, niestety. Nie jest jeszcze zmieniony ale słychać jak mu bulgocze w nosku. A Ogrzyk średnio chce współpracować jeśli chodzi o wyciąganie „zaległości”. No i dopadły mnie masakryczne wątpliwości, czy dobrze zrobiłam nie podając tego paskudnego antybiotyku? Zadzwonię dziś wieczorem do tego drugiego pediatry, zapytam co dalej. Jestem przeciwna szprycowaniu takich maluchów „z grubej rury”, ale jeśli jednak jest taka konieczność? A jeśli okaże się, że jednak konieczny będzie antybiotyk, nie wybaczę sobie zwłoki i robienia po swojemu, bo „mnie się zdaje…” Żeby tylko nie okazało się, że chciałam dobrze, a wyszło jak zwykle! :-((
Idę się jeszcze ponakręcać i podenerwować obserwując bacznie mojego Ogrzyka.
I z napięciem będę czekać do wieczora, żeby zadzwonić i wypytać co i jak.

21 paź 2010

O teściowej słów kilka

Sama nie wiem po co?
Czyli pitolenie/marudzenie zamiast pisanie o moim Ogrzyku-Cudownym-Absolutnie!

I.
Walka o chrzest Ogrzyka. Z kościelną biurokracją (?), niechęcią, albo chęcią wtrącania się w czyjeś życie. To prawdziwa wojna w zasadzie, bo my ze Szrekiem TYLKO po ślubie cywilnym więc, według kościoła, jakby konkubinat… moje ulubione słowo! Ale o samych formalnościach kiedyś tam, nie dzisiaj! Nie mam na to siły! Bitwa połowicznie wygrana (chrzestna przepadła w batalii, bo też „konkubinat” – ale dla nas i tak będzie CHRZESTNĄ!!), rodzina (głównie Szreka) spraszana na przyjęcie, bo tak wypada… I zaczynają się schody! Bez wchodzenia w szczegóły, bo to też kiedyś przy innej okazji, (teściowa i teściu + ich nowi partnerzy to już 4 osoby) napiszę, że zebrało się na początek ok. 20 osób! Oczy przecierałam ze zdumienia, ale inaczej nie chciało być. Szybka kalkulacja ilości osób, miejsca w naszym lokum i wszelkich niedogodności/niespodzianek, moim i Szreka urypaniu przy obsłudze gości i jednoczesnej opiece nad Gwiazdą i głównym Bohaterem dnia, że o kociej wariatce nie wspomnę … Wszystko to skierowało nasze myśli w kierunku urządzenia przyjęcia w restauracji. Koszt może wyższy, ale jaka wygoda i święty spokój… No, ale wracajmy do głównego wątku…
Nasza walka o chrzest, chrzestną, ostre kalkulacje: restauracja czy jednak dom…i w tym wszystkim moja teściowa…
Dzwoni do Szreka i mówi:
Teściowa - Jeśli robicie w domu przyjęcie to nas nie liczcie…
Szrek - Robimy jednak w restauracji
Teściowa - Aa, no to chyba, że tak…
Ja- ???? (totalny i absolutny opad szczęki!)

II.
Telefon od teściowej. Jeden z wielu. Za każdym razem podobny.
T – No czeeść. Kiedy przyjedziesz? (tak, liczba pojedyncza!)
Sz – Nie wiem, a czemu pytasz?
T – Noo, bo trawa do skoszenia jest/piec do wyczyszczenia/pierdylion innych prac fizycznych (niepotrzebne skreślić. Nie, nie skreślić - dodać!)
Dopiero po chwili pada pytanie
T – No, a jak tam Szymek? Zdrowy?

III.
Ostatnia wizyta w „szrekowie” (czytaj: u rodziny Szreka)
Dzień przed naszym przyjazdem teściowa melduje, że ma obustronne zapalenie oskrzeli. Miło z jej strony (że melduje, a nie choruje, przecież!). Wiemy już, że do niej nie pojedziemy, bo po co?
Po odwiedzinach u babci i wujostwa Szreka wracamy do domu.
Wieczorem telefon od teściowej.
T – Czemu mnie nie odwiedziłeś? (znowu liczba pojedyncza)
Sz – No, przecież chora jesteś, tak?
T – No to co?! Czemu mnie nie odwiedziłeś?! - poirytowanym i podniesionym głosem pyta szanowna teściowa
Sz – Nie wiem czy zarażasz czy nie, ale nie będę ryzykował zdrowia Małego. Dlatego Cię nie odwiedziłem.
T – Taak? Nie raczyłeś mnie odwiedzić?! To ja też Cię nie odwiedzę jak będzie chrzest! (ciągle liczba pojedyncza! Jakby to było święto Szreka, a nie Ogrzyka!)

Dodam, że Ogrzyk jest pierwszym i kto wie, czy nie ostatnim wnukiem tej pani…
I jeszcze to, że bardziej ją interesuje i leży na sercu synek jej chrześnicy (a kuzynki Szreka) niż jej osobisty wnuk, Ogrzyk.
I jeszcze tylko – tak, wiem, że jej zachowanie to komunikat dla mnie, ale osobiście mam to w dupie.

A na zakończenie odrobinę radośniej, bo warto!
Bo mój Ogrzyk jest tak cudowny, że zasługuje na więcej, ale dzisiaj o nim tylko kilka słów!
Uwielbiam jego gaworzenie, te dźwięki, które dla mnie brzmią jakby płukał gardło, a dla Szreka to długie, gardłowe, francuskie „r”. Rozśmieszają mnie jego okrzyki i pomruki, stękania i „bleblania”, że o piszczeniu nie wspomnę. Roluje się swobodnie z brzucha na plecy i z powrotem i robi to wszędzie – w łóżeczku, foteliku i wózku też. Próbuje, wsparty na kolanach, podnosić dupkę (tylko jeszcze nie wie po co), obraca się na brzuchu we wszystkich kierunkach, no i rwie się do siedzenia...tylko na razie mu nie wychodzi. Jest humorzasty – równie szybko i łatwo daje się rozśmieszyć, jak wpada w złość (moja kreew!). Zupełnie swobodnie przekłada sobie z ręki do ręki zabawkę, śmiesznie ją ogląda, kontempluje, obraca powtarzając swoje „a …aaa…a-a…” Ma apetyt – wsuwa wszystko co mu podtykam.
No, i jest śliczny – moim skromnym zdaniem. ;-))) Ciągle mnie tyko dziwi skąd on taki cudny, po takich rodzicach? Hi hi

No i fotki.

Już prawie się udało!


Obrót na brzuszek w wózku. Karkołomne ale odrobina (!) uporu i voila (czyli: włala!)



... ciąg dalszy w ogóle nastąpi ;-))