Czyli podsumowanie
Sześć tygodni – trudnych, męczących, mało przyjemnych, intensywnych, nerwowych…
Minusy
- całkowity, totalny i absolutny brak czasu dla siebie. Nie wiedziałam, że to możliwe, a jednak! Zero czytania, oglądania TV, zero laktopa, bo ciągle coś do zrobienia przy kimś, bo sił i ochoty brak. Jestem pełna podziwu dla kobiet mających więcej niż jedno dziecko! Szacun! (że się tak wyrażę)
- podcieranie, podmywanie, przynieś wynieś – nie byłam już panią swojego czasu. Nie lubię generalnie i nie nadaję się! Chociaż w życiu nigdy nie wiadomo, co nas czeka, niestety.
- zbyt mało snu – dwie,trzy pobudki w czasie nocy, na zmianę babcia, Szymek, babcia. W sumie może ze trzy, cztery godziny snu w pierwszych dwóch tygodniach
- brak swobody – całkowity. Gość permanentny, nasze ze Szrekiem spięcia i mój totalny wkurw na niego. Może nie lubić swojej teściowej. Mnie też nie było fajnie, ale oczekiwałam od niego wsparcia, a przynajmniej nie wkurzania mnie bardziej. Skończyło się tygodniem cichych dni. Tygodniem! Sama byłam w szoku, że tyle wytrzymałam. Szreku chyba też. Dzień kobiet nas uratował, bo się zacięłam i ani-ani.
- ze stresu i ciągłego napięcia pochorowałam się. Moje ciało, mój organizm zawsze tak reaguje na długotrwały stres. Niestety choruję do dziś. To już prawie miesiąc! Dwa antybiotyki wybrane i nic! Laryngolog zaliczony – migdały do wycięcia. W tym wieku?! Sama nie wiem. Boję się. Ale czuję się fatalnie, coraz gorzej…
Plusy
- najbardziej zadowolony z zaistniałej sytuacji był Szymonek! Wstawał rano i nie oglądając się na wiecznie zaspanych rodziców – zabierał jaśka-przytulankę i biegł do babci. Oprócz babci, było tam jeszcze coś – TV! Tak, przywieźliśmy mamie TV. Plus – mogła swobodnie oglądać co chciała. Plus ujemny – TV był włączony praktycznie cały dzień. Ogrzyk był szczęśliwy, ja mniej. Chociaż muszę przyznać, że nie miał zapędów do przesiadywania i oglądania, ale mimo wszystko zerkał.
- mimo braku czasu dla Małego (a może dzięki temu) potrafił/nauczył się wymyślać sobie zabawy. Czasem bardzo psocił. Był w tym zadziwiająco kreatywny i twórczy. Czasem aż za bardzo.
- kiedy trzeba było (albo bardzo chcieliśmy) wyjść - babcia była na miejscu. Skorzystaliśmy z tego, a jakże! Dwa weekendy na pełnym luzie. ;-))
- kiedy chciałam/potrzebowałam się czymś zająć (od obiadu, poprzez pranie, sprzątanie aż do padnięcia na twarz – moja choroba) babcia była na miejscu
- ze stresu zaczęłam chorować i zaczęły się dziać ze mną dziwne rzeczy. Przestraszyłam się tak bardzo i poczułam tak mocno jakąś wewnętrzną potrzebę zrobienia czegoś dla siebie, i to natychmiast, że … zapisałam się na jogę! Ja i joga! To nie mój klimat, jestem zbyt energiczna na takie spokojne i powolne coś, ale co tam! Chwilowo mam przerwę ze względu na kolejny nawrót choroby, ale zamierzam kontynuować, zobaczymy.
Wrzucam ten wpis trochę poniewczasie i bez przekonania.
Było, minęło. Przeżyłam.
A poza tym, przeczytałam dzisiaj w Newsweeku artykuł
„Tata, moje dziecko” autorstwa M. Święchowicz. Pozwolę sobie zacytować: ‘…role się odwróciły: teraz to oni karmią, myją i zmieniają pieluchy. Złoszczą się, a potem wstydzą. I nie mogą się pogodzić z tym, że muszą być rodzicami dla swoich rodziców…’
Dotarło do mnie, że co ja k… wiem! I kto wie, co mnie jeszcze czeka.