Jak pisałam wcześniej mój pierwszy pobyt w szpitalu polegał głównie na leżeniu i gadaniu z dziewczynami z sali. Większość z nich była w ok. 26-29 tyg ciąży, na podtrzymaniu albo na kontroli przedwczesnych skurczy. Podłączali nas do ktg kilka razy na dobę, robili usg lub inne badania i tak mijał czas. A, że wszystkie (prócz mnie) były w drugiej ciąży – nasłuchałam się opowieści o porodach, dzieciach i takich tam. Odstawili mi większość leków, ale – o dziwo – oprócz skurczy bez feno, ciśnienie było wzorcowe. Wtedy! Niestety jadło szpitalne nie służyło mojej cukrzycy. Niby brałam zestawy z diety cukrzycowej, ale ta dieta koło prawdziwej diety cukrzycowej nawet nie leżała!
Tydzień szybko zleciał. Sytuacja co do porodu się wyklarowała – wskazanie do cc ze względu na wiek, nadciśnienie i mięśniaki, bo tu sprawy mięśniaków traktowano poważnie i „załatwiano” od razu, przy okazji cc. Czekałam tylko na decyzję o terminie, w którym miałam się zgłosić do szpitala na „rozwiązanie”. Ale jakoś tak wyszło, że sypnęło porodami i na porodówce nie było już miejsc dla położnic z dziećmi. Zaczęli przenosić je do nas, na górę, a nas się pozbywano, bo potrzebne były wolne łóżka. W ten sposób zostałam wypisana z poleceniem zgłaszania się na ktg oraz po termin cesarki. To był poniedziałek. Wracając do domu ze szpitala poprosiłam Szreka, żebyśmy od razu zrobili brakujące zakupy potrzebne do torby szpitalnej. Szreku wrócił do pracy, a ja przepakowałam torbę, przeraziłam się stanem zapuszczenia mieszkania pod rządami Szreka … i zrobiłam sobie drzemseszyn. A potem wrócił Szreku, zjedliśmy kolację i poszliśmy spać. Około 2-ej w nocy obudziła mnie duszność i dziwne walenie serca. Zmierzyłam ciśnienie i zdębiałam – 150/98 przy tętnie 58! Jak na moje parametry to był szok! Byłam przerażona. Skąd nagle to ciśnienie?!? Skąd ten strasznie wolny, jak na mnie, puls?! I to okropne wrażenie, że za chwilę serce mi się zatrzyma… Odczekałam jeszcze godzinę i trochę, miotając się po mieszkaniu i panicznie szukając odpowiedzi na pytanie: ‘co robić?’ A potem zmierzyłam ciśnienie po raz setny i załamałam się – skoczyło do 170/105! Wtedy już nawet Szreku nie dyskutował, tylko ubraliśmy się i do szpitala. Było około 4-ej rano. Na izbie bez dyskusji przyjęto mnie, założono wenflon (na wszelki wypadek?), pobrano krew i zbadano (szyjka długa i zamknięta), a następnie zaprowadzono na porodówkę. To był kolejny szok dla mnie – po co? Dlaczego akurat tutaj? Ja tylko z ciśnieniem, a nie na poród – powtarzałam z uporem maniaka po raz pierwszy i nie ostatni tego dnia. Podłączyli mnie do ktg, mierzyli ciśnienie, a w końcu (o zgrozo!) przyszedł lekarz, który mnie zbadał. Ale tak mnie zbadał, że chciałam go kopnąć. Potem praktykantka założyła mi książeczkę dla dziecka (?!) wypytując o różne dane moje i męża. Było już po 7-ej. Na porodówkę, na łóżko za zasłonką, przyszła dziewczyna ze skurczami. Przyszła też nowa, dzienna zmiana i lekarz, który na dzień dobry spytał: ‘to co, która wcześniej rodzi?’ ‘Ja nie na poród…- powtórzyłam po raz kolejny – a poza tym ja mam mieć cesarkę’ powiedziałam w akcie desperacji całkowicie przerażona, że może w końcu każą mi jeszcze do tego wszystkiego rodzić naturalnie. ‘A czemu pani ma mieć cesarkę, co?’ zapytał zaczepnie lekarz badając mnie! A potem spojrzał na wykres ktg i spytał – czy panią coś boli? Ja mu na to, że owszem głowa. Coś poszeptał z praktykantkami i poszedł. Przyszedł główny lekarz na zmianie – bardzo profesjonalny i sympatyczny człowiek. Cały proces powtórzył się – pytanie, która pierwsza rodzi, badanie, pytanie czy mnie coś boli … Czas wolno sunął na przód. Akcja porodowa za zasłonką również. Dziewczyna sapała i stękała, a mnie się robiło słabo na myśl, że będę świadkiem porodu. Zrobiła się 11-ta. Dostałam kroplówkę z potasu, bo okazało się, że mam go stanowczo za mało. I jakoś zagęściło się koło mnie. Kazali mi zdjąć wszystkie ozdoby z obrączką na czele, pytali czy coś jadłam i dali do wypicia ohydny olej (żeby pani nie wymiotowała). Zostałam ogolona („przyjemność” wykonana przez średnio delikatną praktykantkę. Zamiast pianki do golenia wystarczył środek odkażający brr) przebrano w szpitalną koszulę i już prawie chciano mi założyć cewnik… Szef zmiany poinformował mnie, że szykują mnie na cesarkę. Byłam w szoku – jak to?! Okazało się, że ciśnienie było głównym powodem do szybkiego rozwiązania ze względu na obawę gestozy … Ale potem zrobiono mi jeszcze usg i ordynator (po konsultacji z szefem porodówki) stwierdził, że dzieciak mały chociaż donoszony i lepiej by było poczekać jeszcze z tydzień, niech podrośnie. Byłam za! Czekając na wolne łóżko na oddziale, leżałam sobie za zasłonką podłączona do ktg i słuchałam jak dziewczyna, która przyszła na porodówkę tuż po mnie, przechodzi na fotel i rodzi, a potem jest szyta. Za chwilę kolejna dziewczyna rodziła. Masakra. I kiedy myślałam, że zaraz się wszystko skończy i nareszcie wyśpię się na oddziale – szef porodówki, który przyszedł sprawdzić co u mnie, złapał wykres ktg i zdziwionym tonem spytał – naprawdę nic panią nie boli?! Ale nie czekał na moją odpowiedź tylko zbadał mnie znowu, złapał wynik, rzucił coś w stylu: to koniecznie musi zobaczyć ordynator i już go nie było. A po kilku minutach przybiegł i stwierdził, że mam regularne skurcze i skróconą szyjkę więc idę na cesarkę. Zanim założono mi cewnik wstałam do wc i ku mojemu zaskoczeniu poczułam bardzo nieprzyjemny ból brzucha (jak na @) i ostry ucisk w krzyżu. A więc to było to, o co pytali mnie od rana. Spojrzałam na zegar – było po 12-ej. Potem była jazda na łóżku na salę operacyjną, stół na środku sali i wielka lampa nad nim. Starałam się nie rozglądać, żeby nie wpaść w panikę. Wiem tylko, że anestezjolog miał na imię Szymon i był absolutnym profesjonalistą. :-) Po kilkunastu sekundach nie czułam nic od pasa w dół i zaczęło się. Starałam się nie koncentrować na tym co się TAM dzieje, a od chwili kiedy usłyszałam krzyk Szymka – nic już nie miało znaczenia. Położna, która przyjechała ze mną z porodówki, przyniosła mi małego Ogrzyka do pokazania – ‘masz mama, pocałuj’ i podsunęła mi małą, umazaną główkę do ust. Był taki cieplutki i krzyczał ile sił w płucach. Kiedy go wynieśli przestałam zwracać uwagę na cokolwiek – na wyłuskiwanie mięśniaków, zszywanie, przenoszenie mnie na łóżko i zawożenie do sali pocięciowej. Szymek już tam był. Leżał w inkubatorze na podgrzaniu. Kiedy mnie przywieźli ożywił się i po chwili pokrzykiwał wymachując przy tym rączkami. A ja nie mogłam przestać zezować w jego stronę. Kiedy przyjechał Szreku, położna wyjęła Szymka i zaniosła do drzwi, żeby ojciec mógł obejrzeć swojego syna. Niestety, nie mógł go wziąć na ręce – zrobił to dopiero w domu. W tym szpitalu odwiedzający nie wchodzą na salę, a dzieci podwozi się do drzwi w specjalnych, przezroczystych wanienkach zamontowanych na stelażach z kółkami. Ma to swoje dobre i złe strony, utrudnia obejrzenie maluchów, ale na pewno jest zdrowsze dla dzieci.
A potem był rozruch i pionizacja - po cesarce po 12 godzinach. Nie będę się roztkliwiać, że bolało i szwy ciągnęły, bo to oczywiste. Położne pomagały przy maluszkach, a mojego synka musiały też karmić bo szybko okazało się, że ja nie będę karmić piersią. Potem była sala dla ‘normalnych’ położnic, gdzie wszystko robiło się już samemu. A Szymek tak bardzo mnie przerażał. Taki malutki i kruchy – jak go tu podnieść, jak przebrać? A potem był mega dół w trzeciej dobie i łzy przez cały dzień. Kolejny dzień, już lepszy, chociaż samopoczucie takie sobie. I żółtaczka Szymka i leżenie pod lampą. Jedne położne miłe i pomocne, inne wręcz przeciwnie. I gdzieś tam w tle moje, ciągle wysokie ciśnienie, którym nikt się już nie zajmował, bo nie po to tu byłam…Aż do kolejnego dnia, po kolejnej nieprzespanej nocy, kiedy ledwie wróciłam z toalety i kiedy kazałam sobie zmierzyć ciśnienie, a tam znowu masakra. Na obchodzie powiedziałam pani doktor, że to odstawione leki i że powinnam wrócić do tego, co mi pomagało. Odpowiedziała mi to, czego już sama się domyślałam – nie pomogą mi w tym temacie. Muszę wyjść ze szpitala i iść do internisty albo kardiologa. A ponieważ nowe rodzące potrzebowały miejsca – wypisali nas (dzięki im za to!) w sobotę i nareszcie mogliśmy pojechać z dzidziorkiem do domku. Tylko, że tam nie było mi lepiej … było dużo gorzej …
Ale to już historia na inną opowieść.
Czyli ciąg dalszy nastąpi.
2 komentarze:
Przeszliście sporo i ten stresss...ech...teraz najważniejsze jest, że jesteście już w domku, razem ze ślicznym Synciem:). Obydwoje jesteście super dzielni!
uuuffff... masakra... ale jak teraz? lepiej? aż się boję co jeszcze napiszesz...
Prześlij komentarz