26 maj 2016

Masakra! czyli...



...ostatni wolny łikend...

Rodzinka Ogrów stwierdziła, że idzie w miasto. Samochód został w domu – raz chciałam ruszyć tłusty ogrzy tyłek, a do tego Ogrzyk zawołał: „Taaak! Tramwajem jedziemy!”. Pojechaliśmy do Manufaktury – ależ ja lubię to miejsce! Jechało się długo i z przesiadką. Odwiedziliśmy restaurację z ulubionymi pierogami i naleśnikami, potem spacer po terenie – cieszący oko, a w końcu na przystanek i do domu.
W drodze powrotnej Ogrzyk przez okno zobaczył wodę – staw przy odnowionej Białej Fabryce. Pełen entuzjazm. No, oczywiście, że wysiadamy! Idziemy do parku, Ogrzyk gada do kaczek i prawie chce wpaść/wejść do wody. Moja Rybka kochana (astrologiczna też)
Ale potem jest mniej fajnie. Siadamy na ławce. Ogrzyk szaleje nad wodą. 
Po drugiej stronie stawu, do wody schodzi rodzinka z psem – dwie córki i rodzice. Starsza córka wrzuca psa do wody. Woda jest płytka, a ona wrzuca psa jak rzecz – pleckami do góry. :-( Patrzę i nie wierzę. Byli już inni, zachęcający swoje psiaki do wskoczenia do wody, ale oni rzucali patyki, a psy wskakując się nie zanurzały całkowicie. To były skoki dobrowolne! Nie chciały - nie szły/zanurzały się głębiej.Tutaj jest inaczej – panienka rzuca psem jak torbą/patykiem/workiem! Pies robi dwa obroty, ląduje w PŁYTKIEJ (do kostki), lodowatej wodzie na plecach, wstaje i wraca do swoich … trudno w tym miejscu napisać słowo „właścicieli”! A potem jest tylko gorzej – pies wraca, młodsza dziewczyna go łapie, odwraca brzuchem do góry, podrzuca tak wysoko, na ile ma siłę i rzuca! Pies ląduje, znowu, z obrotem i głośnym pluskiem PLECKAMI w wodzie!
Nosz, kurwa! Nie wierzę! Psina obraca się, wstaje, zatrzymuje się kilka kroków od debili (zwanych, potocznie i zbyt szumnie, ludźmi) i … boi się podejść do „właścicieli”, bo już wie, że ta patologia znowu wykona rzut! I tak, kurwa jest! Tym razem do pieska podchodzi facet! Mój Szreku mówi: „Noo, ten to chyba, kurwa, rzuci pieskiem na środek stawu!” Podrywa mnie! Nie zastanawiam się! Nie, no kurwa – ten pies to nie przedmiot, rzecz, nie patyk! Podbiegam do brzegu. Jestem daleko, po drugiej stronie stawu – wiem to. Ale i tak krzyczę ile sił: „Przestańcie rzucać tym psem! To nie przedmiot!” W tym samym momencie po tamtej stronie stawu inni ludzie (spacerujący z psami) tez interweniują; krzyczą, bluźnią i reagują! Moja wiara w człowieka odradza się. „Rodzina Addamsów” niechętnie zabiera umęczonego psiaka i odchodzi. Siedzę na ławce, trzęsę się i telepię, i do tego wiem, że idą dookoła stawu.
Do nas...
Tego samego dnia, wieczorem, Szreku mówi mi, że wiedział, że idą i czekał…
Ogrzyk, po chwilowej traumie – „Mamusio, masz kwiatka i nie denerwuj się już!”- bawi się znowu nad brzegiem.
„Tatusiu, chodź tam, do kaczek”- woła. „To idźcie, no, idźcie!” – wypycham towarzystwo, widząc nadciągających w naszym kierunku patologicznych dręczycieli psa. Będzie się działo! Będzie „jazda”! – myślę. Szreku dziwnie się opiera (potem w domu mówi, że widział nadciągających debili, pragnących konfrontacji i dlatego został). Podchodzą, a ja z daleka słyszę teksty: „…qwa, mogą se pierdolić, qwa, co chcom, qwa! Niech se pierdolom! Qwa! Jak coś, qwa, nie pasi, to qwa.. w końcu pies jest nasz, qwa i możemy se robić z nim, qwa, co qwa chcemy – qwa! Nie?!” 
Wszystko to od „pani”, (choć słowo: „pani” ciężko przechodzi mi przez klawiaturę!). Jej córki (zwłaszcza ta młodsza) coś tam dogadują, a mnie zatyka. Jak zobaczyłam te twarze… powinnam napisać „te- ja pitolę - tfarze”!  PATOLOGIA! Bez cienia emocji, empatii czy inteligencji! Błagające o odrobinę ROZUMU! I – tak! – nie zareagowałam na zaczepkę, skierowaną wyraźnie do nas! Zacisnęłam poślady i zamilkłam, choć psina przechodząca obok tak bardzo prowokowała do komentarza… I nie mam złudzeń - te patologiczne debile chciały mojej reakcji! Och, jak chciały! Ale ja, stchórzyłam, ze względu na Ogrzyka. I trochę ze względu na Szreka... I mi nie wstyd. Bo Ogrzyk i tak bardzo to przeżył (jak się potem okazało). Wspominał o tym kilka dni z rzędu. Jest wrażliwy. W końcu to mój syn – mały Ogrzyk!
A duży Ogr - wiadomo.

A ja? Niestety, od teraz zareaguję ZAWSZE! 

13 maj 2016

Ospa wietrzna…




Czy trzeba pisać coś jeszcze? Kto przeżył – ten wie i rozumie.
Łatwo nie było – już piąty dzień za nami. Była gorączka (na szczęście niezbyt wysoka i nie trwająca zbyt długo), wysyp krosto-bąbli… tu już gorzej. Dużo tego się wysypało, a Sajmonek nie należy (po mamusi, zresztą) do cierpliwych osób więc upilnowanie go, aby się nie drapał graniczyło z cudem. Nie smarowaliśmy go pasto-pudrem tylko pianką. Wiem, że starodawny puder jest ciągle na topie i polecany przez lekarzy. My zaryzykowaliśmy stosowanie pianki. Łatwiejsza w użyciu, a NIC nie gwarantuje, że nie będzie śladów po zdrapaniu krostek. Zobaczymy. Nic już nie poradzimy.
A teraz czekamy na koniec choroby Ogrzyka i … na ewentualne (tfu tfu!) efekty u nas.
Szreku wie i pamięta, że miał ospę. Ja nie pamiętam, a moja mama to już w ogóle niewiele pamięta. Dzwoniłam do mojej chrzestnej (siostry mojego śp. ojca), bo wiem, że przez jakiś czas mieszkaliśmy razem z nią i jej rodziną. Pocieszyła mnie, że ospę przechodziliśmy z bratem razem z jej synami. Oby! Bo nie chciałabym chorować w takim wieku, a do tego mój brat w przyszłym tygodniu wyjeżdża na wyczekane wakacje w Hiszpanii :-/  Tak więc ten… noo zobaczymy. :-/
Jedyna dobra strona tej okropnej choroby to fakt, że Ogrzyk już tak bardzo tęskni za dzieciakami ze swojej grupy i za swoimi „ciociami”, że po chorobie będzie biegł do przedszkola wysoko unosząc kolana ;-)