13 wrz 2012

Ciężkie jest życie bez neta!

Jest to szczególnie frustrujące, kiedy się mieszka pod jednym dachem z informatykiem, gad demyt! Cały tydzień czekałam na naprawę, ale jak wiadomo szewc bez butów i pod latarnią najciemniej! Udało się! Naklikał, postękał, pomyślał, podrapał się po głowie i ...naprawił! "Maj hiroł!", że zacytuję Kobietę ;-)
Dobra, znowu się nazbierało, więc do rzeczy!

Pierwszy tydzień
Cztery dni chodzenia do żłoba. Cztery dni adaptacji, ryków Małego (i moich). Cztery dni ciężkiej emocjonalnej huśtawki, wyrzutów sumienia, nerwów i frustracji. Czułam się jakbym przewaliła trzy tony węgla z jednej góry na drugą. Nie! Wtedy czułabym się lepiej… Zapisałam się nawet na jogę, ale tym razem nie przyniosła mi ulgi, nie odprężyła. Wnerwiały mnie te ćwiczenia, nie mogłam się skupić, miałam galop myśli w głowie. To nie ma sensu. Widocznie teraz potrzebuję innej formy aktywności. Może muszę dostać bardziej w kość, być bardziej zmęczona, żeby nie myśleć? 
Dzień piąty, a właściwie noc z czwartku na piątek. Budzi nas płacz Ogrzyka. Poznaję objawy – katar. Nie śpimy zbyt wiele do rana. Jeszcze rano miałam przez chwilkę wątpliwości – dać Małego do żłobka czy nie. Zadzwoniłam, żeby zgłosić, że Szymek zostaje w domu. Byłam już piątym rodzicem z tej grupy – infekcja. Łikend wiadomo – siedzenie w domu (a taka cudna pogoda!), marudy, walka o czyszczenie nosa, lipomal (dzięks Kobieto!) witamina C, brak apetytu… Mierzenie temperatury to już tylko formalność. Z piątku na sobotę ma prawie 39 stopni. Na szczęście w niedzielę jest lepiej. Ogrzykowi, bo Szreku dostał katar i wiadomo - Ogr z katarem jest ciężko chory! ;-))

Tydzień drugi
W poniedziałek Ogrzyk ma się już całkiem dobrze więc szykujemy się do żłobka. Tym razem ryk zaczyna się już w domu i trwa przez całą drogę do żłobka. Dobrze, że jest tylko kilka kroków. W szatni tak się rozrzewnia, że i ja mam wielką gulę w gardle i głos mnie zawodzi. Po wyjściu ze żłobka ryczę Szrekowi do słuchawki. Ale gdy potem odbieram Ogrzyka, Mały nie rzuca się na mnie rozpaczliwie z płaczem tylko tak sobie buczy, bez łez… Zupełnie jakby „formalności” miało stać się za dość, żebym sobie nie pomyślała, że mu się podobało. ;-) A pani mówi, że płakał dziś tylko kilka minutek i potem się ładnie bawił.
Wtorek – Szreku zostaje w domu (no, chory przecież) i to on odprowadza Ogrzyka. Nic! Bez łez. Może to ja na niego tak działam? Po Szymka idziemy razem. Ponoć zjadł obiad, nawet się trochę poplamił buraczkami (??). On takich rzeczy nawet do ust nie bierze! A po obiedzie poszedł za dziećmi do sypialni. No, skoro tak – planujemy kolejnego dnia zostawić go na drzemkę. Po powrocie do domu, Ogrzyk krzyczy od drzwi: „mama jeeśś!”. Hmm, a ten obiad przed chwilą? Nic to, daję Młodemu zupy – zjada! Ma bardzo dobry humor. My też.
Potem jeszcze zebranie w żłobku. Pierwsze zebranie w moim rodzicielskim życiu. Oglądamy salę zabaw, sypialnię (te słodkie, malutkie łóżeczka jak dla krasnali), łazienkę, jadalnię, dowiaduję się ile jeszcze trzeba dopłacić (za posiłki liczą osobno) i omawiają swoją działalność. Podoba mi się, że stawiają na samodzielność maluchów i to, że bardzo dbają o różnorodność zajęć.
Środa – Szymek zostaje na poobiednią drzemkę. Szreku ciągle chory więc też w domu. Mnie boli gardło, ale ktoś musi być twardy, nie mietki, tak? Idziemy po Ogrzyka razem. Przychodzi do nas taki spokojny (rozespany? temperatura wróciła?). Dotykam czoła – ciepłe, ale bez gorączki. Pani zadowolona mówi, że ładnie się bawił i poszedł spać bez problemu i bez swojego jaśka-przytulaka. To jest dla nas szok – w domu bez tego ani rusz!
Dzisiaj, czyli czwartek – dziś zostaje prawie do 16-tej. Nie ma, że boli! W poniedziałek wracam do pracy więc będzie miał przedsmak, a ja zorientuję się jak to znosi. 
To bardzo trudny czas dla mnie. Oddanie Ogrzyka do żłobka to bolesne doświadczenie, ale wiem, że konieczne. Dla niego (i tak go czeka przedszkole, więc kiedyś to musiało się stać) i dla nas! Muszę natychmiast wrócić do pracy, bo mamy katastrofę finansową. Złożyło się na to kilka boleśnie kosztownych spraw, a w końcu wyszykowanie Młodego do żłobka i opłaty i ledwie połowa miesiąca, a my już bez kasy. Mam nadzieję, że z czasem będzie coraz lepiej. Moja pensja żadnej rewolucji w budżecie nie zrobi, ale będzie!
Wiem już, w której filii będę pracować, bo, że nie ma powrotu do tej sprzed ciąży wiedziałam od razu. Chociaż dyrka nie chciała mi iść na rękę, co do pół etatu – wyznaczyła mi filię na moim osiedlu. To ma same plusy – do pracy blisko, spacerkiem gdzieś tak ze 20 minut (tak myślę, sprawdzę w poniedziałek), nie będę musiała płacić za dojazdy, no i się poruszam! Bo z jogi muszę zrezygnować. Nie tylko ze względu na to, że mnie wnerwia i ze względu na brak kasy, ale także na godziny (we wtorki i czwartki praktycznie nie widywałabym Ogrzyka, a tego nie chcę!). Minusem tej filii jest kierowniczka… Cóż, nie napiszę złego słowa, bo postanowiłam sobie, że nie będę się nakręcać, a to się stanie, jak zacznę o niej pisać. Więc pssst i sza! Ale za to jakie godziny pracy! Jest to lokal, wynajmowany od spółdzielni mieszkaniowej, więc godziny pracy są dostosowane do właściciela budynku! Tylko raz będę pracować do 18-ej (!), raz do 17-ej, a trzy razy w tygodniu – uwaga! – do 15-ej! Jesss! A więc chrzanię kierownicę, zaciskam pośladki i do roboty!! Najwyżej będę dużo popijać meliski, albo innych kropelek na uspokojenie. A potem odreaguję w drodze powrotnej, podczas dynamicznego marszu do żłobka, po mojego Szymonka!

3 wrz 2012

Przeżyć żłobek i nie zwariować

... czyli Fjona-cienki Bolek.

Pierwsze koty za płoty! To dzisiaj był debiut żłobkowy. Ależ to zleciało!
Ogrzyk, zgodnie ze swoim przekornym charakterkiem, dzisiaj nie chciał nawet zbliżyć się do schodów żłobka. Chociaż (odkąd sam chodzi) za każdym razem kiedy tamtędy przechodziliśmy, wdrapywał się na nie ochoczo i nie dał się zabrać. Kiedy w końcu weszliśmy do środka, a wszelkie formalności zostały zakończone – nadejszła wiekopomna chwila: wejście na salę.
I proszsz!
Pooszedł! Prosto do zabawkowej kuchni, bo szafki miały drzwiczki i do tego talerzyki, widelczyki i malunie filiżaneczki. Można było otwierać i zamykać, wyjmować i układać, a potem wkładać z powrotem do szafeczki i zamykać drzwi, znowu i znowu. Nie widział mnie! Dobry start, obiecujący. W ramach eksperymentu zostałam nawet poproszona o wyjście na korytarz, niech się oswaja, że mnie nie ma w zasięgu wzroku. Minęło ok. 15-20 minut. W tym czasie dookoła panował taki harmider, że głowa pękała w szwach. Rodzice przyprowadzali kolejne dzieci, wchodzili, wychodzili, wracali, panie wychodziły i każdemu po kolei tłumaczyły co i jak… Ja tylko łapałam kontakt wzrokowy z opiekunkami i pytałam jak tam. Było oki. I w pewnym momencie usłyszałam płacz, który szybko przeszedł w krzyk. Nie, to nie Ogrzyk. Ale do malucha dołączyły jeszcze ze dwa, potem trzy głosy, a gdy kolejny raz drzwi się otworzyły widziałam Ogrzyka jak biegnie w stronę drzwi z wyraźną „podkówką” na buzi i z okrzykiem „mama!”. Potem pytałam pani, kiedy zaczął płakać, powiedziała, że przestraszył się krzyku jednego z chłopców (faktycznie piszczał tak, że uszy bolały!). W każdym razie Szymuś rozkręcił się i rozżalił na maksa. Pani zasugerowała, że może na dzisiaj wystarczy i mogę go zabrać. Bardzo chętnie, bo hałas mnie zmasakrował, a emocjonalnie byłam bliska dołączenia do ryku mojego synka. Zwłaszcza, że w Sali płakało już z siedmioro dzieciaczków. Tylko, że Ogrzyk z Sali wyszedł, ale ze żłobka wyprowadzić się nie dał! I tak staliśmy na korytarzu, on ryczał, ja pytałam gdzie chce iść, a on nie mógł się zdecydować. W końcu drzwi do Sali otworzyły się po raz pierdylion siedemdziesiąty dziewiąty, a wtedy Szymek zwyczajnie wszedł do środka (nie przestając ryczeć). I stał tam taki rozdarty, niezdecydowany i nieszczęśliwy, bo „jego” kuchnia była zajęta! I z tej frustracji zaczął nawet rzucać plastikowymi talerzami o podłogę…   A ponieważ nie bardzo chciał się uspokoić, a jakaś dziewczynka, która podeszła do niego po chwili też się rozpłakała – dałam za wygraną. Wyszliśmy. On cały spocony od płaczu, z zaparowanymi okularkami, z gilami do pasa i ja mokra, spięta i z histerią gotową za zakrętem. Jeszcze na zewnątrz dwa razy mi się wyrywał i biegiem wracał do żłobka…
A potem, w domu, kiedy przyszła babcia i zajęła się małym diabełkiem, mama (czytaj: stara i głupia Fjona) opowiedziała wszystko Szrekowi, zalewając siebie i telefon rzęsistymi łzami. Tak się rozkręciłam, że kiedy zadzwonił mój brat (też ciekawy jak tam debiucik Szymka), wystraszyłam go nie na żarty, bo nie mogłam wydusić słowa. No, waryjatka jakaś!
Ech, menopauza już coraz bliżej, nie ma to tamto!
A teraz siedzę przy laktopie, nie mam sił i ochoty na robienie czegokolwiek, a Ogrzyk śpi i co jakiś czas mówi coś przez sen! Przeżywa.
Jutro podejście drugie. Jedno, co mi się nie podoba, to bardzo duża grupa – doliczyłam się ok. 26 dzieciaczków! Młodsze grupy są mniej liczne. Cóż, nic się na to nie poradzi. I tak wiele dzieci jest jeszcze na listach rezerwowych.

A dzisiaj nasza siódma rocznica ślubu (wełniana lub miedziana). Nawet nie wiem czy to jakoś uczcimy… Teraz czuję się emocjonalnie wypompowana. Może do wieczora mi przejdzie, podładuję trochę akumulator i nabiorę ochoty na cokolwiek?

Psst: wielkie dzięki za wsparcie, kciuki i rękaw do wypłakania użyczony przez pewną Kobietę. ;-))