24 lut 2012

Karmo, Ty stara jędzo!

Dowalić, bo była chwila spokoju, tak? Bo można było odetchnąć po wielkich smutach i nerwach… A może to dla mojego dobra, żebym przestała się martwić, albo miała inne zmartwienie(a)?!
Miałam napisać o Ogrzyku, o zbliżających się urodzinach… miało być lajtowo.
Jeszcze wczoraj miało być tak:

„Z racji imprezy w przyszłym tygodniu, na której będzie tort z dwiema świeczkami, rozpoczęły się (szkoda, że tak późno!) dość intensywne treningi dmuchania. Albowiem dobrze by było, żeby obie świeczki zostały zdmuchnięte zanim tort się rozpuści, albo goście zasną, opcjonalnie pójdą do domu…
Cóż, powiem tak – na razie widoki są marne. Ogrzyk, owszem robi wspaniałą motorówkę ustami, robi się czerwony z wysiłku, jest opluty do pasa (ja też), jego nosek niebezpiecznie zbliża się do płomienia, ale świeczka ani drgnie i bezczelnie pali się dalej. Ostatnio Szreku robił za świecznik. Dziwne, ten niespotykanie spokojny i cierpliwy Ogr, w pewnym momencie zrobił się na twarzy bardziej purpurowy niż Ogrzyk, zgasił świeczkę, wytarł dłonie w koszulę, wstał i wyszedł. Po chwili wrócił i spokojnym tonem ogłosił chwilową kapitulację. A potem stwierdził, że zawsze możemy świeczki odpalić i trzymać w dłoniach w pewnej (sporej) odległości od tortu.
Dodam, że ćwiczenia w dmuchaniu z użyciem kawałka papieru również nie przynoszą odpowiedniego efektu.
Kobieta (z drugiej strony lustra) podpowiada gwizdek. ;-)) Myślałam też o sprzęcie do robienia baniek mydlanych, ale znając mojego Ogrzyka, jeszcze się okaże, że będzie mydliny wciągał lub łykał…
Trudno. Nie jest to problem spędzający mi sen z powiek. Zawsze można dmuchnąć razem z Ogrzykiem i po kłopocie”.

Miało być tak i się zesrało. :-(
Dzisiaj mama w drodze do mnie (do nas), przewróciła się i upadła tak niefortunnie, że coś jej chrupnęło w ramieniu. Kiedy ją zobaczyłam w drzwiach – taką malutką, skurczoną, obolałą, utytłaną w błocie i sino-koperkową – czułam, że to coś poważnego. Zadzwoniłam do Szreka, żeby wracał do domu (biedak, dopiero co dojechał do pracy!), bo nie wyobrażałam sobie (i całe moje szczęście!) wizyty na pogotowiu z obolałą (połamaną) matką i Prawie-Dwulatkiem-Niecierpliwym-Strasznie. Instynkt mnie czasem nawiedza i dobrze, że stało się to akurat dzisiaj, bo na pogotowiu spędziłyśmy prawie trzy godziny! Aaaa! No, żesz fak! Gdzie ta bieganina, lekarze żądni niesienia POMOCY i to natentychmiast, gdzie ta empatia i profesjonalizm rodem z seriali, ja się pytam?!
Nie opiszę tych prawie trzech godzin w poczekalni, bólu (mojej mamy), bezradności, nerwów i rosnącej frustracji (we mnie). Nie opiszę (szkoda nerwów), bo każdy, kto choć raz przeżył takie coś – wie o co chodzi. I tak bardzo chciałabym nie bluźnić, ale bezsilność i niemoc, a także chory system i lekceważenie cierpiących ludzi spowodowały, że miałam ochotę wyjebać cały ten przybytek w kosmos!
A u mamy skończyło się gipsem. Na pięć/sześć tygodni!
Od obojczyka do pasa!
Z unieruchomioną/przyklejoną do gorsetu z gipsu lewą ręką. Oczywiście, mama jest u nas. Nic sobie (ani przy sobie) nie zrobi. A wyjście do toalety to prawdziwe wyzwanie!
Mam więc teraz dwoje dzieci w domu – nieporadnych, zależnych ode mnie.
Pięć tygodni.
Szkoda, że nasze mieszkanie jest takie małe, że mamy dwa pokoje, a nie trzy!
Oj tak, wiem – dobrze, że w ogóle mamy mieszkanie i te dwa pokoje.
Babcia śpi u wnusia. Chociaż śpi, to za dużo napisane. Chcieliśmy odstąpić (zgodnie ze zwyczajem) nasz pokój, który przy okazji jest salonem i pokojem gościnnym. Nie zgodziła się. Nie chce robić zamieszania, nie chce robić kłopotu. Chciała spać w pokoju ze swoim ukochanym wnukiem.
Tylko, że nie śpi! Ciągle nie śpi, chociaż jest już dobrze po 23-ej. Ale dzielnie udawała, że śpi i nie jęczy, kiedy zaglądałam jakieś 20 min temu, co tam u nich. I pomyślałam, że trzeci pokój dzisiaj by się przydał, bo dawałby odrobinę komfortu i nam i naszemu gościowi.
I pomyślałam również, że trzeba mieć na względzie, że moja mama i teściowie nie będą już młodsi, a choroba czy wypadki chodzą po ludziach.
I pomyślałam także, że nadchodzi czas, kiedy to my będziemy opiekować się naszymi rodzicami.

Zajrzałam znowu do pokoju „dzieciowego”. Ogrzyk już wędruje po łóżeczku – śpi z głową w stronę drzwi. Rączka zwisa przez dziurę po wyjętych szczebelkach. Pewnie za jakieś pół godziny wstanie i przyjdzie do nas (mając prawie zamknięte oczy). Mały lunatyk. ;-)
Babcia fuka i robi „pfff-pfff” – nareszcie zasnęła (?). Może nawet chrapać jeśli chce – Ogrzyk jest przyzwyczajony. Dla niego to melodia do spania ;-) Jego tatuś takie mu właśnie śpiewa kołysanki przy usypianiu. Bo zasypia zawsze wcześniej niż synuś.
A ja jeszcze nie wiem czy będę spała. Jeszcze nie zdecydowałam. Szreku się śmieje z mojego zaglądania…upss. Poprawka – mama już nie śpi! Zaalarmowały mnie jęki. Mama zapomniała się, bo próbowała wstać do wc. Ciężki i sztywny pancerz zweryfikował jej zamiary.
Pięć tygodni...
Tak mi jej żal.

20 lut 2012

Nie mam pomysłu na tytuł

Ostatnie pogody nie rozpieszczają. Najpierw śnieg i ostry wiatr, teraz deszcz i topiący się śnieg. Przy takiej pogodzie Mały zostaje w chacie. :-( W związku z powyższym po południowej drzemce dopada go nuda i zaczyna się! Na początku niewinnie (oj, tam, to nic takiego, że w szafce kuchennej nie ma ani jednego garnka, a ja biegam po domu i szukam ich w zabawkach Młodego, pod stołem czy w innych interesujących miejscach, do tego są porysowane w środku kredkami), ale w miarę upływu czasu Ogrzyk zaczyna wymyślać i kombinować, a to oznacza kłopoty. Zaczyna się od biegania, hałasowania i wymyślania zabaw coraz bardziej „Zostaw! nie wolno!”. A potem zostaje już tylko kota. Kontakty między nimi to bardzo ciekawy temat obserwacji. Jak znajdę kiedyś chwilkę – muszę spisać, bo warto. ;-) Kiedy Ogrzyk się u nas pojawił, Kika, po początkowej obojętności z nutką zniecierpliwienia, poprzez fazę wychowywania Młodego przykładnym pacaniem łapką czy szczypaniem zębami (za wszystko i na wszelki wypadek), ewoluowała i obecnie łapa idzie w ruch w skrajnych przypadkach, za to coraz częściej nie reaguje na zaczepki, czy szorstką czułość Ogrzyka. To ja muszę wkraczać i bronić jej przed zakusami łobuziaka. Bo zabawy Ogrzyka bywają brutalne, choć sam nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy. I znalazł metodę na unikanie łomotu od koty – chowa dłonie pod pachy i pcha się na Kikę głową. :-) A ona w głowę i twarz Ogrzyka nie bije. Nigdy. Za to rozczulają mnie jej przymrużone ślepia, kiedy z lubością wącha główkę Małego. Jest bezbronna, a do tego nieziemsko ciekawska i nie może wytrzymać, żeby się nie przyłączyć, kiedy Ogrzyk się bawi. Bo Młody bawi się bardzo atrakcyjnie (jak dla koty) – te wszystkie ruchome zabawki, kredki, piłeczki, wleczone po podłodze szaliki czy przewody. No, nie można obojętnie siedzieć, kiedy tyle ciekawego dzieje się koło Ogrzyka.
A nawet jeśli Kika nie idzie do Ogrzyka, on prędzej czy później idzie do niej.
I wpycha się do niej (prawie na nią siada) na fotel, albo siada obok niej na wersalce. Tak czy owak muszę być czujna i ich pilnować.

Tu przyłapałam ich jak oglądali śnieg padający za oknem ;-)

A tutaj Ogrzyk wepchnął się do koty na fotel :-)


Ogrzyk w przyszły piątek kończy dwa lata.
DWA LATA!
Jak szybko zleciało. Jest coraz fajniejszy, coraz bardziej kochany i bystry. Nie ma dnia, żeby nie zaskoczył mnie czymś nowym. Okazuje się, że ma już swoje poczucie humoru – jeśli coś go śmieszy, rechocze zaraźliwie. Nie ma możliwości, żebym nie śmiała się razem z nim! Ale są też sytuacje, kiedy to ja rechoczę, a On się przyłącza chociaż nie bardzo wie o co chodzi.
Tak było dzisiaj. Byliśmy w łazience. Młody (jak zwykle) robił przegląd w szafce pod zlewem (ma tam kilka ulubionych „zabawek”). Dzisiaj zaczął od czopków. Wyjął pudełko, potrząsnął nim (lubi jak coś grzechocze), po czym próbował je otworzyć. „Nie otwieraj, to lekarstwo. Nie bawimy się lekami” – powiedziałam. Spojrzał na mnie, po czym otworzył usta i pokazał palcem do środka (zawsze tak robi, kiedy chodzi o jedzenie i picie. Nie wiedziałam, że skojarzy leki z buzią). „Nie, Misiu, te lekarstwa nie są do buzi tylko do pupy” – powiedziałam szybko (i bezmyślnie, jak się miało okazać za chwilę). Grzecznie odłożył pudełko do szafki i wyjął następne (gumki). Oczywiście też musiał sprawdzić czy grzechocze jak się nim potrząśnie. „Odłóż to pudełeczko, to tatusia” – powiedziałam (nie wdając się w szczegóły). Ogrzyk spojrzał na mnie, zawahał się sekundę, po czym padło pytanie „Aa?” i jego mały paluszek powędrował w okolice pupy. Zakrztusiłam się ze śmiechu. Mały na wszelki wypadek przyłączył się.

A poza tym?
Złapałam mega-doła. Czuję się rozczarowana i rozżalona. Ale nie będę się roztkliwiać i wysmęcać. Poradzę sobie - tylko to potrwa. Na szczęście nie mam czasu na pierdoły – jest Ogrzyk. I całe moje szczęście, że jest. Myślę, główkuję, kombinuję co zrobić, żeby było dobrze dla Ogrzyka, żeby nie wrócić do pracy tylko po to, żeby moja (pff) pensja poszła na nianię.
A na razie wchodzę do blogosfery, ale rzadko piszę – wolę czytać, co u innych.
I czekam na słońce. Na wiosnę. Niech się zazieleni!

9 lut 2012

Stara, a naiwna i głupia

Czuję się rozczarowana.
Na własne życzenie, bo jestem naiwna, stara i głupia (jak w tytule). Marzenia marzeniami, a życie brutalnie je weryfikuje i nie zawsze jest to miły koncert życzeń.
Nie wiem czemu ubzdurałam sobie, że wrócę do pracy na swoich warunkach, albo może zgodnie ze swoimi wyobrażeniami.
W marzeniach, albowiem, widziałam siebie jak to wracam radośnie do pracy, ale na pół etatu (chociaż z moją żenującą pensją absolutnie się to nie opłaca), pracuję sobie efektywnie od 8-ej do 12-ej, odprowadzam Ogrzyka do żłobka i odbieram sama, daję radę szybko dojechać i wrócić z pracy, a potem wszyscy są szczęśliwi…
Dziwne, ale kiedy teraz to piszę (i czytam CO piszę!) już mi się chce rzucić jakimś sarkazmem pod swoim adresem. Naiwności kobieca!
Wybrałam się na rozmowę zwiadowczą z dyrką. Było miło, krótko i treściwie. Nie znam żadnych konkretów ani dat, więc rozmowa dotyczyła ogólnych planów. Dyrka sama zaproponowała powrót na pół etatu. Już chciałam bić brawo, krzyczeć „jessss!” i merdać ogonkiem, gdy wtem-raptem usłyszałam jak kończy zdanie: „trzy razy w tygodniu od 11-ej do 19-ej”. Zdziwiona i jeszcze nie do końca pojmująca, o co kaman i że helooł, zapytałam słabo czy nie dało by się od rana i codziennie. Odpowiedź była brutalna – „ale komu potrzebna osoba na parę godzin od rana? Kierowniczki (no, tak, bo to one są najważniejsze!) potrzebują pomocy przy czytelnikach, przy wypożyczaniu, do 19-ej. I zrobiło mi się przykro, bo moja kierowniczka mogła sobie pracować w godzinach 8-16 do skończenia 4 lat swojego synka. Przychodziła jak chciała i wychodziła kiedy chciała. I było to zaledwie 2,5 roku temu, kiedy jeszcze pracowałam. I jej syna odbierała babcia albo mąż, który miał nienormowany czas pracy. Ale „co wolno wojewodzie to nie tobie, smrodzie”…
A mój Misio co? Babcia odbierze go (albo nie - to zależy od wielu „jeśli”) ok. 16-ej, tata wróci ok. 18-ej (pod warunkiem, że nie będzie pracował w W-wie, bo wtedy dopiero ok. 20-ej), a mama będzie ok. 20-ej, czyli po kolacji akurat w porze kąpieli. Za marne kilkaset złotych. I nagle przestało mi się spieszyć do powrotu. Szreku ma na to, oczywiście-a-jakże, jedną radę: „szukaj pracy. Innej!” Ale nie chce mi się po raz kolejny, temu @#$& Szrekowi tłumaczyć, że po pierwsze nie mam już 20 lat, po drugie mam malutkie dziecko w domu (czytaj: choroby, zwolnienia, nieobecność), po trzecie nie mam 30-lat, w moim zawodzie tak się pracuje (2 x w tyg 8-16, 3 x w tyg 11-19), a na zmianę zawodu w moim wieku potrzeba odwagi i pomysłu na siebie. I dużo, dużo szczęścia, żeby znaleźć pracę. Tak, wiem – inne mamy mają gorzej, bo musiały oddać dużo młodsze dzieci do żłobków, bo musiały wyjeżdżać i zostawiały maluszki, bo to czy tamto. Tylko, co mnie obchodzą inni? Inni mają rodziców, na których mogą polegać i ufają im bezgranicznie. Mają teściów, którzy są na każde zawołanie i tak dalej.
Panikuję, oczywiście. I jak zwykle martwię się na zapas i dużo za wcześnie. Ale problem jest i trzeba wymyślić jak to wszystko zorganizować.
Nie rozwijam się dłużej, bo co tu dodać.
Idę po czekoladę.
Zasłodzę stresa, może złagodnieje.

3 lut 2012

Fjona Niedowiarka, bakcyle i szlaban

* * *
Muszę to z siebie wyrzucić.
Jest mi źle i strasznie przykro. :-((
Tragicznie!
I absolutnie nie czuję satysfakcji!
Ale kiedy zniknęła Madzia , pierwszą moją myślą było – ściema jakaś!
Nie uwierzyłam, chociaż generalnie taka naiwna jestem, że szok. Wierzę ludziom czasem aż za bardzo.
Tym razem jakoś mi się to wszystko nie składało w logiczną całość. Nie wiem skąd ta nieufność? Nie wiem czemu, ale pomyślałam – laska kłamie! To było pierwsze wrażenie, ale pod naporem tego co się działo w TV i oburzenia mojej matki, kiedy się z nią podzieliłam wątpliwościami – zmiękłam i uwierzyłam. Bo może faktycznie przesadzam i za dużo się naczytałam/nasłuchałam/naoglądałam?! Zaczęłam przeżywać i gorąco dopingowałam. Czarowałam: „Niech się znajdzie! Żywa! Niech ją znajdą, niech wróci do rodziny, do swojej MAMY!” Podziwiałam tych wszystkich, którzy z takim zaangażowaniem szukali, rozklejali plakaty, jeździli, podnosili stawkę nagrody… To bardzo wzruszające jakimi my, Polacy, jesteśmy wspaniałymi ludźmi! Jesteśmy mistrzami zrywów narodowych, prawda? WOŚP, akcje charytatywne, zrywy spontaniczne, kiedy potrzebna pomoc (na przykład teraz, podczas mrozów, szukanie i pomaganie bezdomnym)…
W przypadku Madzi zaangażowanie i pomoc bezowocne. Nie chcę napisać mocniej.
Dzisiaj rano radio i wiadomości zakończyły spekulacje. Zgasiły nadzieję. :-(
Mama Madzi pękła i przyznała się. Rozczarowanie. Oszustwo.
Nie oceniam (staram się! Tak bardzo się staram!) i bardzo żal mi tej dziewczyny.
To potworne i okropne.
Tylko, że już nie wierzę w kolejną wersję.
I te wszystkie pytania (bez odpowiedzi), które nie dają odpocząć zwiotczałym zwojom mózgowym…
Madzia upadła? Wypadła? Nawet jeśli to był tragiczny wypadek i zginęła na miejscu – zamiast pomocy, matka (czy na pewno ona?) wynosi i ukrywa/zakopuje/wyrzuca gdzieś swoje dziecko?!
Szok?!
Nawet nie próbuję wyobrazić sobie, co teraz czuje rodzina, dziadkowie, przyjaciele…
I nie daje mi spokoju pytanie czy ojciec Madzi wiedział??
Dosyć!

Luty, ciągle zima, mróz.
Siedzimy już kilka dni w chacie i dostajemy pier… małpiego rozumu dostajemy.
Zwłaszcza Ogrzyk. :-(
A to wszystko przez jego matkę (starą i głupią Ogrzycę) i mróz.
Dobrze, że część odpowiedzialności można zrzucić na aurę! Ogrzyca albowiem, matka nieodpowiedzialna i bezmyślna, wielokrotnie udawała się była na zakupy ubrana, tak jakby, bardzo nieodpowiednio lub wkrótce po prysznicu (a kiedy Ogrzyca mokra - nie ma znaczenia ubiór), a że ona z tych słabowitych, a na świecie ZIMA, panie, to załapała się była zaraz (to taka duża bakteria) na katar z szansą na więcej! Jak nigdy! Albowiem, w całym swoim dłuuugim życiu, Ogrzyca nigdy (albo bardzo rzadko) nie miała okazji na coś więcej.
Tym razem surpraajz! Bonusik – katar zaprosił ból gardła i problem gotowy.
A potem sarkazm Szreka (No, i co tam, Fjono, przywlokłaś tym razem do chaty i masz zamiar podzielić się z bogu-ducha-winnymi współlokatorami?!), natrętne myśli przeplatane wyrzutami sumienia i czujne obserwacje Ogrzyka w celu określenia kiedy TO się zacznie/wykluje… Bo, kiedy się zacznie/wykluje u Szreka – Fjona będzie wiedziała pierwsza! No, bo przecież katar wystarczy!
Będzie nieszczęśliwy, upierdliwy, bardzo ciężko chory (Szreku, nie katar). Będzie masakra .
Nie trzeba było długo czekać.
Minęło czasu mało wiele, Ogrzyk kichnął-prychnął, zamarudził, nie okazał zainteresowania jedzeniem, a kulory na policzkach i spierzchnięte usta skłoniły, zachęciły nawet, do sięgnięcia po termometr ( 38,7°C na plusie! Nie mylić z aurą na zewnątrz!).
Na razie nie panikuję. Kontroluję temperaturę, kiedy fika za wysoko (pow. 38,7) zapodaję Nurofen, daję witaminę C i pilnuję, żeby pił.
Suchy kaszel ignoruję, bo występuje sporadycznie, a dziś odzyskał apetyt i troszkę humoru, więc wyluzowałam.
Odrobinę.
Ale temperatura zewnętrza nie zachęca do spacerów z zakatarzonym dzieciem.
Więc szlaban mamy. No, i nadal bardzo czujna jestem.

Pytanie i prośba o radę do bardziej doświadczonych mam:

1. Jak radzicie sobie z przeziębieniem (chyba początkiem i chyba niegroźnym!) u maluchów oprócz - czujności, Fridy (do noska), Nurofenu/Panadolu w pogotowiu gorączkowym, Nasivinu (jeśli potrzebny), mokrych ręczników na kaloryferze i witaminy C w kroplach??
Homeopatia?
Syropy?
Dopiero co chorowaliśmy na przełomie roku 2011/2012. Był antybiotyk i u mnie i u Ogrzyka.
Nie idę z Małym do lekarza na razie. Dobrze robię czy ryzykuję?

2. Jak zachęcić/zaciekawić bardzo upartego Ogrzyka do próbowania nowych potraw?! Głównie warzyw, ale nie tylko.
Nic na siłę się nie da z moim Szymkiem! A jak mu się coś nie spodoba, to nie i już! Zdejmuje śliniak, wstaje i wychodzi. Koniec! Dlatego boję się, że Młody je bardzo mało różnorodnie. Ostatnio babcia nasmażyła placków z jabłkami – bleee.
Jabłka – jess!
Naleśniki – jess!
Placki z jabłkami – bleee.
Twarożek, ser biały/żółty, warzywa (pomidor, rzodkiewka, ogórek, papryka i cała armia innych ponoć zdrowych rzeczy) –„ yyy?” Moja odpowiedź: „ ser biały/żółty … itepe”. Ogrzyk – mina odpowiednia, spojrzenie (sama nie wiem jakie) z jednoczesnym gestem ściągania śliniaka i Ogrzyka nie ma!
Koniec!

H E L P !

1 lut 2012

Nie wierzę w życie pozaradiowe - M. Niedźwiecki

(fot. z www.merlin.pl)


Książkę Niedźwieckiego przeczytałam szybko (jak na moje możliwości ostatnio, wręcz błyskawicznie).
Ale z tą książką inaczej się nie da!
Marek Niedźwiecki to postać (a raczej głos) dla mnie szczególna. Wychowałam się na Liście Przebojów programu 3-go. Z wypiekami na twarzy czekałam na kolejne notowania, nagrywałam na kaseciaka ulubione kawałki (które potem przesłuchiwałam ciągle i w kółko, aż do zdarcia taśmy).
Kiedy dostałam książkę Niedźwieckiego w prezencie urodzinowym (a dosłownie kilka godzin wcześniej mówiłam Szrekowi: „Patrz Szreku, Niedźwiecki pisze! Ależ chciałabym poczytać!”) myślałam, że zaśpiewam-zatańczę na stole (w pubie byłyśmy), wydam z siebie ogrze radosne wycie! I jak zwykle nie mogłam się opanować, żeby nie zajrzeć, nie przeczytać chociaż akapitu, nie powąchać kartek… (a to już mój wstydliwy problem*). Nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła poczytać, co ma do opowiedzenia idol mojej młodości.
Zadziwiający dla mnie był fakt, że czytałam ją cały czas słysząc głos Niedźwieckiego w tyle głowy. Bo uwielbia(ła)m ten głos – niski, melodyjny, ciepły, spokojny, przyjemny dla ucha. I taka też jest książka – miła, ciepła, spokojna. Pod tym względem nie rozczarowała mnie, ani nie zaskoczyła.
Jest to opowieść człowieka inteligentnego, mądrego (tak! dla mnie to jest różnica), wrażliwego, zrównoważonego, nieśmiałego. Miło było czytać o jego życiu, marzeniach, planach, podróżach, miło było (czasem nawet zabawnie) oglądać fotki z wczesnej młodości. Czyta się tą książkę, jakby się słuchało zwierzeń bliskiego znajomego. Taka miła rozmowa przy winku, miłej dla ucha muzyce z miłą osobą. (nie za dużo tego „miło”?)
Wady? O, tak, są! Pierwsza i największa – książka jest za krótka! Właśnie, kiedy się rozkręciłam i chciałam jeszcze, pan Marek powiedział mi „the end” i „good bay” to było bolesne!
Stanowczo zamiast 165 stron (w tym sporo odchodzi na zdjęcia) książka powinna mieć ze 250! Albo i więcej. Dlaczego osoby, które mają coś ciekawego do powiedzenia są takie oszczędne w słowach, a ludzie, którzy powinni milczeć – nawijają (piszą) jak opętani?? I wydają książkę za książką?! Zgroza!
A druga wada to … nadmierna dyskrecja. Dziwnie to zabrzmi, ale nic na to nie poradzę. W dzisiejszych czasach, kiedy znani ludzie (znani z tego, że są znani) pojawiają się w TV, w gazetkach (pisownia celowa), dają się sfotografować wszędzie i w każdej sytuacji, udzielają wywiadów, wywalają bebechy i życie intymne, ktoś tak oszczędny i dyskretny jak Niedźwiecki jest ewenementem. I chociaż kiedyś bardzo interesowało mnie czemu jest sam, dzisiaj wystarcza mi stwierdzenie, że nie wie już czy to on wybrał samotność czy to ona wybrała jego. Poza tym, kto wytrzymałby w związku, z taką konkurentką? Z miłością życia i największą pasją – muzyką?! No, i czy Niedźwiedź byłby tak dobry, gdyby w jego życiu było miejsce na inną miłość?
Podsumowując – książka bardzo dobrze się czyta, ale zostawia niedosyt.
Panie Marku, proszę o ciąg dalszy!

* O moim wstydliwym problemie … mam TO od dziecka. Mój zmysł węchu jest najbardziej rozwiniętym zmysłem. Od dziecka mam kłopotliwą przypadłość wąchania. Ale to WĄCHANIA dosłownie wszystkiego, a szczególnie książek. Teraz-obecnie, bo w dzieciństwie wąchałam wszystko – ciuchy, zabawki i inne takie i w zależności od zapachu, akceptowałam lub NIE! Ale to temat na inną, zupełnie inną notkę ;-) bo ten problem mam do dzisiaj…